Syberiada 2017

Tam i z powrotem

Ten wyjazd rozpoczął się w naszych głowach już dawno. Po pamiętnej wyprawie do Szkocji i spektakularnym rajdzie przez Alpy na EURO 2016 do Marsylii, nabraliśmy apetytu na śmielsze wojaże. Pomysł wyprawy transsyberyjskiej nad Bajkał padał już wcześniej, ale dopiero 100-lecie tej trasy zmobilizowało nas ostatecznie a odważna determinacja skarbnika ZsR przekuła gadanie w działanie.

Zaopatrzeni w niezbędne wizy, rezerwacje i bilety, profesjonalne środki przeciw komarom i zapas suszonej, wybornej wołowiny specjalnie spreparowanej na wyprawę do granic cywilizacji, czyniliśmy do dnia poprzedzającego wyjazd ostatnie indywidualne przygotowania. Przekazywaliśmy pin-y i instrukcje bliskim, domykaliśmy ostatnie sprawy zawodowe czy po prostu zaczynaliśmy pakowanie… gdy trąbka na zbiórkę zagrała niespodziewanie. Grał na niej główny logistyk ZsR, który tak silnie żył nadchodzącą przygodą że począł zbierać uczestników samochodem już dzień wcześniej ku ich przerażonemu zaskoczeniu. A może zaaranżował ten wyjazd na raty bo chodziło mu o przedłużone pożegnanie-przytulanie w domu…

Ostatecznie właściwego dnia o właściwej porze sprawnie przechodzimy odprawę na lotnisku, dokonujemy uzupełnienia zapasów w strefie duty-free i mieścimy się w kameralnym samolocie do Moskwy. Konstatujemy, że lecimy w niezbyt popularnym kierunku. Na pokładzie kolejne uzupełnienia – tym razem w lotniczy chronometr mierzący czas w różnych strefach, ciśnienie w różnych miejscach i posiadający mnóstwo innych praktycznych, nieużywanych funkcji. Dumny posiadacz „odziany” w super-urządzenie chowa „stary” zegarek do kieszeni, nie planując rychłego jego użytku.

Moskwa wita nas życzliwymi służbami granicznymi i szalonymi kierowcami w ciasnych „uberach” do których daliśmy się zapakować licząc na interes życia.  Na Dworcu Jarosławskim zostawiamy ekwipunek i ruszamy odkrywać oblicze Moskwy. Doceniamy sprawność i monumentalność świata podziemnego – metra. Z refleksją i bez zazdrości obserwujemy zakorkowane ulice świata naziemnego – pełne wszechobecnych limuzyn w czerni i bieli, transportujących botoks, Armanich i izolację. Teatr Bolshoi, TZUM, mury Kremla z pomnikiem poległych w wojnie ojczyźnianej, pl.Czerwony z mauzoleum Lenina, Maneż i park Gorkiego wieczorem to pewnie klasyczny plan turystów-debiutantow w Moskwie. Kończymy dzień krótką przejażdżką po kilku stacjach metra i banalną kolacją w przydworcowym KFC. Ładujemy się krótko przed północą do wagonu nr 7 pociągu relacji Moskwa – Ułan Bator nr 22078 i pokrzepiając się wzajemnie ruszamy w ciepłą rosyjską noc…

Moskwa – Irkuck 

Świat ograniczony przedziałami szybko okazał się za mały dla naszej energii i pomysłów. Nie upłynęła pierwsza noc a grupa zwiadowcza dokładnie rozpoznała wszystkie wagony i zakamarki pociągu, nawiązując przy tym wiele znajomości. Najpraktyczniejszą była z Nataszą – prowadnicą naszego wagonu. To była relacja burzliwa, mająca swoje wzloty i upadki, przy czym w najważniejszych chwilach opiekuńcza w stosunku do nas i niemal matczyna. Przez 4 dni testowaliśmy granice rosyjskiej dyscypliny i ukazów. Im dalej na wschód, tym bardziej europejski dzień zlewał się w azjatycki, dezorientując nasze zegary biologiczne i nabyte zasady. Nie łatwo było zmobilizować się do spania w „nocy” i stonowanego zachowania.

Choć każdy z nas czekał na tę najdłuższą w naszym życiu podróż pociągiem i przestrzenie Syberii, przecież nie mogliśmy spędzić jej tylko z twarzami przy oknach. Tym bardziej gdy fascynacja bezkresem lasów, pól, mokradeł wymienianych jeziorami i… lasami, polami, bagnami, stopniowo zmieniała się w zadumę, melancholię i powtarzalność. Tysiące kilometrów przetykanych z rzadka chałupami, czasem wioskami a co kilkaset kilometrów miastami-przystankami nie mogły stanowić wystarczającego celu dla naszej adrenaliny i energii.

Wypełnialiśmy czas pozostały po posiłkach i śnie intelektualnymi rozmowami, politykowaniem, grami planszowymi i czytaniem. Odbywaliśmy liczne spacery do wagonu restauracyjnego z którego próbowaliśmy zrobić dyskotekę a skuteczniej – współczesne miejsce walki z Niemcami, którzy za sowite lekarskie emerytury chcieli „Wars” mieć na wyłączność. 

Najciekawszym urozmaiceniem były rzecz jasna postoje – zasadniczo nie częstsze niż co 4 godziny, z reguły kilkunasto/20-minutowe. Uzupełnialiśmy płyny i zapasy warzyw, próbując miejscowych snack-foodów  – trzeba powiedzieć, że oferowanych w umiarkowanej rozmaitości  – z peronowych kiosków. Standardem były nadziewane mięsem, ziemniakami lub kapustą i grzybami bułki, pierogi i czeburaki. Popularność zdobył wśród grupy, poza znanymi rosyjskimi napojami – kwas. Najbardziej spektakularnym miejscem postoju była stacja Barabińsk (3035 km od Moskwy), na której czekały babuszki z różnego rodzaju wędzonymi rybami z okolicznych jezior. To była kulinarna kulminacja w podróży Transsyb’em i częściowa rekompensata dla oczekujących dużo bogatszych przygód z rosyjską przydrożną kuchnią. Albo pociąg wybraliśmy nie ten, albo czasy się zmieniły. Po 79 godzinach jazdy przez Pietuszki (literacko i dosłownie), Kirow, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Tajszet i mniejsze miejscowości, po zdobyciu praktycznych umiejętności golenia się i kąpania pod prysznicem w toalecie o wymiarach 1m x 1m z kranu o dozowanej wodzie i wykończeniu zapasów zupek instant – wylądowaliśmy w Irkucku.

Bajkał 

Irkuck przywitał nas gorącym słońcem i niepozornej budowy wytatułowanym po głowę lokalnym zbójem, który wyraźnie szukał zaczepki. W oczekiwaniu na transport zjedliśmy w całodobowej knajpce przy dworcu nasz pierwszy obiad na śniadanie, poznając kolejny rosyjski kulinarny standard. Bus, który po nas przyjechał zwiódł nas początkowo komfortowymi i przestrzennymi warunkami. Po zebraniu z miasta przez kierowcę dalszej 10-tki międzynarodowego towarzystwa ruszyliśmy zapchani bagażami w 8-godzinną podróż na największą na Bajkale wyspę Olchon. Ostatni etap podróży do centralnej na wyspie miejscowości Chyżur wiódł 40-kilometrowym szutrowym gościńcem, często i chętnie wymienianym przez kierowcę na poboczne karkołomne skróty.

Jakkolwiek zwyczajowa (dla nas) jakość drogi nieznana jest na Olchonie – który dopiero w 2005 roku został zelektryfikowany – być może właśnie te ostatnie, przemijające braki cywilizacyjne nadają niezapomnianego charakteru stepowej wyspie usianej szamańskimi symbolami. Zapyleni i wytrzęsieni dotarliśmy do Kampusa – naszej 2-dniowej bazy na Olchonie, prowadzonej przez Tatianę (poza sezonem wykładowcę wytrzymałości materiałów na irkuckiej uczelni) i Leonida (niepozornie wyglądającego wirtuoza gitary i znawcę Wysockiego).

Eksplorację zaczęliśmy od Szamanki – miejsca kultu buriackiego szamanizmu, znaku rozpoznawczego wyspy. Kolejnego dnia „uzbrojeni” w praktyczne terenówki wyprawiliśmy się na północny przylądek wyspy, Choboj, z którego rozciąga się wspaniały widok na bezmiar największego i najgłębszego jeziora świata. Po plenerowym lunchu – upichconej przez kierowców w kociołku usze, prostej zupie z ziemniaków i ryb – wróciliśmy do bazy na popołudniowy odpoczynek i wieczorny spacer. Aktywny dzień dopełniły śpiewy Leonida i nasze tańce w świetlicy z rosyjskimi i chińskimi turystkami, przeplatane dyskusjami o wkładzie Chin w światową jakość produkcji. Zajęcia z wschodnich sztuk walki przełożono na kolejny dzień ze względu na niedyspozycję Mistrza.

Ostatni dzień na Olchonie rozpoczął się wczesną pobudką i męskim śniadaniem z wytęsknionych jajek na twardo i nieśmiertelnych kabanosów. Po nim – sprawnym marszem grupa osiągnęła plażę, przy której oczekiwała nas szybka łódź motorowa. W towarzystwie komarów popłynęliśmy na małą wysepkę z buddyjską stupą a później na kolejną, w poszukiwaniu bajkalskich fok – nerp. Dopełnieniem wycieczki była marszruta do źródła srebrnej wody (jak nazywała ją Tatiana) i „lunch” w buriackiej knajpce przy brzegu Bajkału, złożony z mięsnych pielemieni i herbaty. Wracamy sprawnie do Kampusa, żegnamy gospodarzy i ładujemy się do starego Uaza. Ten w wyścigowym tempie transportuje nas do przystani wodolotu, którym popłyniemy „na kontynent” – do Listwianki (takie polskie Giżycko sprzed wielu lat). Kto nie widział przystani wodolotu na Olchonie – nic nie wie o żegludze…

4-godzinny rejs pozwala naładować akumulatory i odespać kilka godzin.

W Listwiance logujemy się w 4-pokojowym domku z 4 oknami, ze średnią 1 okno na pokój. Wieczorny spacer i długa kolacja z tele-mostem z kolegami z ZsR w kraju nadwątlają ledwo odbudowane siły. Nowy dzień zaczynamy nieśpiesznym śniadaniem z polską jajecznicą a jego resztę wypełniamy fakultatywnie: wizytą w fokarium lub wycieczką w góry. Popołudniu wracamy marszrutką do Irkucka. 

Irkuck – Moskwa 

Irkuck wita nas ponownie upałem. Brakuje nam w mieście świeżego, rześkiego, wręcz chłodnego powietrza nad Bajkałem. Po zainstalowaniu się na czterech piętrowych łóżkach hostelu przy ulicy Karl-Marx szukamy krwistych, klasycznie mięsnych dań, za którymi zatęskniliśmy. Dalej długi spacer po mieście, wśród pamiątek ostatnich czasów i wcześniejszej epoki gdy Irkuck był bogatym i kluczowym miastem herbacianego szlaku Chiny-Rosja. Dominuje refleksja o braku widocznego zainteresowania Rosjan (władz, właścicieli ?) podupadającymi pięknymi drewnianymi domami z lat dawnej świetności miasta. A przecież ominęła je wojna. Wieczorny wspólny spacer kończymy nad Angarą. Dalsze marsze kontynuujemy w grupach – bardziej zmęczeni wcześniej osiadają w hostelu.

Kolejne ranne wstawanie po krótkiej nocy, szybki obiad na śniadanie w barze obok hostelu i kolejna teleportacja – tym razem na lotnisko w Irkucku. Zaczynamy przedostatni etap naszej wyprawy – 6-godzinny lot do Moskwy. Wracamy do europejskiej strefy czasowej i odzyskujemy 5 godzin jakie ukradł nam przejazd pociągiem. Mamy więc na ostatni etap w Moskwie do dyspozycji 29-godzinną dobę. Możliwości czasowe ogranicza pogoda – w Moskwie leje – i niesłowny wynajmujący apartamenty – oczekiwanie na niego i rozlokowanie zabrały ponad 2 godziny. Sytuację rekompensuje niepowtarzalność miejsca noclegowego – jedyna możliwość zamieszkania w moskiewskim „pałacu kultury”. W stolicy Rosji budynków bliźniaczych do naszego warszawskiego PKiN jest siedem, przy czym służą jako budynki mieszkalne. Monumentalne i oryginalne wykończenia, podłogi, windy, drzwi… i nieprzyjemny, trudny do opisania zapach w holu i na klatkach. Syci wrażeń i zmęczeni ponad 10-dniową wyprawą ograniczamy aktywność dnia do nadrobienia zaległości w higienie, wspólnego obiadu i zwiedzania kilku najbardziej spektakularnych stacji metra. Bardziej wytrzymała czwórka zalicza jeszcze Arbat a dwóch strong-menów wieczorny spacer. Nazajutrz odlatujemy do Warszawy.