Szkocka bez lodu

Wyprawa do źródeł

Szkocka bez lodu 2014 – wyprawa do źródeł

To była spontaniczna inicjatywa. Takie, uzupełnione późniejszym planowaniem są najlepsze. Wcześniej znaliśmy Szkocję jako przystanek na resztę życia wielu polskich lotników i żołnierzy po II wojnie światowej, kraj facetów w spódnicach, patologicznej oszczędności, sir Sean Connery’ego i marzeń separatystycznych czy oczywiście szkockiej wody ognistej. Po tygodniu – znamy ją pewnie zaledwie o ułamek lepiej (za wyjątkiem procesu destylacji), ale wiemy już, że na powyższych się nie kończy. Nie sposób jednak opisać, ograniczony miejscem i cierpliwością czytelników, emocji każdej chwili w ciągu tych kilku dni intensywnego i wyczerpującego podróżowania, zwiedzania, odkrywania.

Nocleg 1 – Edynburg (11/9/2014)

Zaopatrzeni w tanie bilety lotnicze i drogie napoje energetyzujące, pełni młodzieńczego podniecenia i jednolicie umundurowani meldujemy się na modlińskim lotnisku. Po sprawnym check-in zabijamy czas przy „herbacie” i szarlotce. Z dystansu obserwujemy męską grupę przedstawicieli handlowych gorączkowo przygotowujących się do lotu. Podzieleni między stojących w kolejce do sklepowej kasy i okupujących toaletę, pracowicie przenoszą płyny ze szklanych butelek do plastycznych PET-ów kolorując je odrobiną najpopularniejszego napoju świata. Notujemy ku pamięci pragmatyzm męskiego zachowania w obliczu niepewności najbliższych godzin. Naszego pragmatyzmu dowodzimy chwilę później forsując w drodze do samolotu kolejkę „priorytetów” oraz zwykłych matek z dziećmi i starców rozstępujących się na widok jednolitego umundurowania i pewności siebie. Mijamy szepty „Celnicy, celnicy…” zatrzymując się dopiero na grupie hip-hop-owców w spodniach nienachalnie noszonych, kapturach na głowach i mętnym wzroku. Jak się okazało trafił swój na swego i lot do Glasgow minął szybko a mógł i szybciej gdyby pilot zrealizował groźbę lądowania w Brukseli w celu rozładowania „wesołego samolotu”. Po szczęśliwym zakończeniu lotu nasi nowi koledzy z JWP (Jaśnie Wielmożni Panowie) składali w Glasgow na lotnisku oficjalny protest na nieuzasadnioną odmowę sprzedaży piwa na pokładzie przez nieurodziwy personel latający celtyckiego przewoźnika a my szukaliśmy transferu do wypożyczalni samochodów.

Szczęśliwie ochotnik kierowca został zapobiegliwie wybrany jeszcze w Polsce (oszczędziliśmy na dyskusjach i losowaniu) i po krótkim przystosowaniu do nowych zasad drogowych i powtórnym sprawdzeniu poziomu oleju – ruszyliśmy w drogę do Edynburga. Obserwujemy po drodze wszechobecne banery, często postawione na prywatnych polach lub umieszczone w oknach mieszkań i domów, z deklaracją głosu w zbliżającym się referendum nt. odłączenia Szkocji od Zjednoczonego Królestwa (18/9/2014). Do stolicy Szkocji dotarliśmy wieczorem i po ulokowaniu się w hoteliku u skośnookich imigrantów spożyliśmy kolację w tradycyjnym brytyjskim pubie przy Grassmarket. Miasto wieczorem ma swój urok i tajemnice. Włóczęgę uliczkami, pubami i klubami kończyliśmy na raty – pierwsi względnie krótko po północy, ostatni – względnie blisko świtu.

Nocleg 2 – Kincraig/Aviemore

Kolejny intensywny dzień zaczynamy wczesnym wspólnym śniadaniem w „chińskiej” jadalni. Zaczyna się wytwornie i obiecująco – każdy otrzymuje laminowaną kartę z menu do wyboru na których stawiamy pisakami ptaszki (niektórzy krzyżyki) przy wybranych smakołykach. Z podnieceniem oczekujemy kiełbasek, bekonu, haggis-a, fasoli i grzanek. Radosnego oczekiwania nie burzą wątpliwości jak obsługa zrealizuje nasze fanaberie skoro zebrała wszystkie karty razem nie notując od kogo pochodzą… Jak się okazało nie było to potrzebne, bo każdy z nas ośmiu, mimo indywidualnego podejścia do karty, dostał zasadniczo to samo.

Pierwszym punktem na naszej mapie w tym dniu jest Edradour – najmniejsza destylarnia w Szkocji. Wierna procesowi opartemu na ludzkiej pracy (3 facetów realizuje cały proces od „ziarna jęczmienia do pełnej butelki”) produkuje rocznie tyle płynu ile największe destylarnie w ciągu jednego tygodnia. Pierwsza degustacja single malt’a zdejmuje z nas tremę nowicjuszy a po przegryzieniu swojskich kabanosów wstępuje w nas pewność siebie.

Ruszamy dalej. Malownicze, kręte drogi obrzeży Parku Narodowego Cairngorms i lokalny ruch burzą nasz misterny godzinowy plan dnia. Ratując jego kulminacyjny punkt – wjazd wagonikiem w góry Cairngorm i umówiony trekking z przewodnikiem – mijamy destylarnię Dalwhinnie i docieramy spóźnieni do dolnej stacji kolejki. Maszyniści nerwowo wyglądają ostatnich kolegów z naszej grupy, którzy po wyczerpującej podróży samochodem rozleźli się po stacji w poszukiwaniu toalet i barów. Fuck – wyrażają uśmiechnięte służbowo twarze obsługi – bez synchronicznego rozpoczęcia jazdy wagoników górnego i dolnego, nie miną się na krótkim 2-torowym odcinku trasy.
Przy wyjściu z górnej stacji poznajemy przewodnika i jego asystenta. Z uznaniem ocenia nasze buty i kurtki, ale zabiera ze sobą ratunkowy ekwipunek opowiadając o zmienności pogody i gwałtowności wiatrów w tym miejscu. Tu zmierzono największą siłę wiatru na terenie Zjednoczonego Królestwa. Pokazuje nam pochylone pod naporem wiatru i ciężarem śniegu i lodu słupy wyciągów orczykowych.

Docieramy spokojnym krokiem na szczyt Cairn Gorm (1.245 m n.p.m.) słuchając ciszy i opowiadań przewodnika (kurczę, jak miał na imię?). Góry, poza łagodnością kształtów przypominającą Bieszczady, nie przypominają fakturą polskich – kamieniste, porośnięte niskimi wrzosami, trawami już poniżej 900 m n.p.m. W oddali zza chmur widać Ben Macdui – najwyższy szczyt pasma Cairngorm i drugi co do wysokości w Szkocji.

Zjeżdżamy głodni do Aviemore. Trafiamy do włoskiej knajpy (Tavern) z dobrym jedzeniem i polską urodziwą obsługą. Zresztą cała nasza wizyta w Szkocji upłynie pod znakiem codziennych polskich akcentów – począwszy od wyróżniających się urodą polskich kelnerek, barmanek a skończywszy na potomku polskiego lotnika „na bramce” wjazdowej na prom na Orkady. Tu w tawernie większość lokalnych mieszkańców jest za odłączeniem Szkocji od Zjednoczonego Królestwa.

Odnajdujemy nasze miejsca noclegowe nad jeziorem w Kincraig i po krótkiej toalecie ruszamy do Aviemore (taki polski Szczyrk) w poszukiwaniu dobrego piwa i straconego czasu. Pozostanie w pamięci tego wieczoru pulsujący piątkowym gwarem pub, klimatyczna wiktoriańska stacyjka kolejowa, klub Vault w którym w polskim stylu zdobyliśmy parkiet i późne poszukiwanie powrotnej taksówki w śpiącym miasteczku.

Nocleg 3 – Loch Ness/Drumnadrochit

Wracamy na szlak single malt-ów rozpoczynając kolejny dzień wizytą w destylarni Cragganmore. To jedna z marek globalnej sieci, stąd „protokół” zwiedzania jest bardzo formalny i np. nie dopuszczający robienia zdjęć w budynkach. Dlaczego, skoro procesy w destylarniach różnią się między sobą nieznacznie, a kluczowymi parametrami odróżniającymi jest czas poszczególnych etapów i temperatura? Może jednak nadal za mało wiemy o czynnikach ostatecznego charakteru napoju… Tak czy siak, sympatyczna skądinąd przewodniczka miała nie lada wyzwanie z naszą bandą, która indywidualnie i niezależnie droczyła się z nią testując granice zasad i wytrzymałości w mówieniu „nie”. Dowodziliśmy, że zwyczajowy „udział aniołów” w procesie leżakowania destylatu (znikanie alkoholu zamkniętego w beczkach – ok 2% rocznie) musi być powodowany mniej mitycznymi działaniami destylarni i ma charakter anty-fiskalny. Tu odnaleźliśmy podobieństwa charakterów szkockich i polskich. Przewodniczka odetchnęła z ulgą i odnalazła luz dopiero przy wspólnym zdjęciu na zakończenie zwiedzania.
Niewiele kilometrów dalej znajduje się Cardhu – kolejny etap naszej pielgrzymki do źródeł szkockich niezmieszanych destylatów. W smaku płyn łagodny, można rzec kobiecy, bo i destylarnia (jedyna) założona przez kobietę. Cardhu jest częściowym składnikiem „świętego” Jasia Wędrowniczka, który nasze pierwsze przygody z łyskaczami błogosławił i kubki smakowe kształtował. Dziś powiedziałbym nieco w zapomnieniu i drugim planie, ale iluż historiom był świadkiem…

Do Inverness dojechaliśmy w porze późnego obiadu i od niego u podnóża zamku Makbeta zaczęliśmy. Wyraźnie czuć powiew północy i zmienność pogody. Głęboko wrzynająca się w ląd zatoka Moray Firth (Morze Północne) odcina obszar względnie stabilnej pogody wprowadzając dynamikę i chaos na niebie. Gonieni przez ambitny plan wyprawy ograniczyliśmy zwiedzanie miasta do wizyt w sklepach z tradycyjną szkocką odzieżą, ubierając całą ósemkę w stylowe kraciaste berety. Jednemu przebieranki było mało – wskoczył w kompletny strój. Ba, wdał się w fachową pogawędkę z klasycznym ciemnoskórym Szkotem na temat najlepiej zaopatrzonego w tradycyjne torebki sklepu. Bezcennym przeżyciem było obserwowanie znanego twardziela mierzącego kilt przy fachowej pomocy ekspedientki, zgłębiającego technikę zapinania spódnicy, wygładzającego refleksyjnie jej plisy i szukającego wzrokiem aprobującej odpowiedzi na nieme „jak wyglądam”?

Dalej nasza droga prowadzi wzdłuż Loch Ness. Spowite mgłą i chmurami pojawia się i znika. Cholernie tajemniczy klimat. Na dobre jezioro pokazuje się nam na wysokości Zamku Urquhart który miał być celem zwiedzania. Niestety, przebieranki w Inverness i późniejsza aprowizacja w Tesco kosztowały nas przysłowiowe pocałowanie wrót do zamku. Mogliśmy go eksplorować jedynie zza płotu i krzaków. Niektórzy koledzy eksplorowali krzaki w inny sposób. „Nasz” naturalizowany Szkot oferował cudzoziemcom swoje usługi jako maskotka do zdjęć, próbując odzyskać zainwestowane środki. Po kontemplacji jeziora i jego klimatu i wysuszeniu kilku puszek ruszamy do miejsca noclegowego.

Logujemy się w Clunebeg Lodge w klimatycznej szkockiej agroturystyce z gadatliwą gospodynią i gospodarzem w kaszkiecie i z przyklejonym do ust wygasłym cygarem. Śpimy w pokojach ulokowanych w części ich domu i adaptowanych z pomieszczeń o intrygującej historii. Gdyby znajdowały się na parterze – powiedzielibyśmy ze śpimy w byłej stajni, ale co kiedyś znajdowało się w pomieszczeniu ulokowanym na piętrze, do którego prowadziły kręte schody i drzwi stajenne dzielone w połowie wysokości…? Kończymy dzień pełen wrażeń wieczorną kolacją przed domem, przy stole biesiadnym i zaimprowizowanym barze. Królują polskie kabanosy i szkocka.

Nocleg 4 – Skye/…

Ruszamy rano po tradycyjnym szkockim śniadaniu. Każdy dzień zaczynamy grupową fotką z wykorzystaniem samowyzwalacza dokumentującą miejsce noclegowe i pozostawiany klimat. Tym razem w charakterze „klimatu” występuje gospodarz z nieśmiertelnym cygarem i uzębieniem w kolorze tytoniu. Ciekawe, czy odkłada cygaro na czas snu…

Jedziemy w kierunku Wyspy Skye mijając zielone i tajemnicze góry. Docieramy do Zamku Eileandonan zatrzymując się na sesję foto. Tylko. Niestety czas nas goni i nie chcąc stracić wizyty w Talisker nie możemy poświęcić go na zwiedzanie. Część kolegów rozczarowana. Słusznie, ale zabrakło nam dyscypliny o poranku. Zresztą doświadczeniem tego wyjazdu jest może zbyt ambitny plan zwiedzania nie dający się pogodzić z potrzebą luzu i częstego sikania. Nie można też zbytnio polegać na orientacyjnych czasach dojazdu wg Google Maps czy Michelin Route Planner. Prawostronny ruch kołowy też cofa nogę kontynentalnego kierowcy z gazu.

Przeprawiamy się mostem na Wyspę Skye, największą w archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Na wszelki wypadek dwukrotnie. Nawigator nie skontrolował poziomu paliwa z odległością do kolejnej stacji benzynowej. Aby nie ryzykować późniejszej kompromitacji zdecydował się na zawstydzający powrót na „kontynent” do miniętych wcześniej dystrybutorów.

Talisker z Carbost, to głęboki, dymny, nieco mroczny smak, dobrze komponujący się z emocjami krajobrazów wyspy Skye. Tajemnicze, pełne charakteru, z niepokojącymi, bezdrzewnymi górami przemierzanymi przez stada owiec i pionowymi wysokimi klifami. Kończymy wizytę w destylarni i zapoznanie się z kolejną wersją procesu tradycyjną degustacją szkockiej wody źródlanej zmieszanej ze słodem opalanego torfem jęczmienia poddanym kilkukrotnej obróbce termicznej i oczyszczeniu. Szukamy miejsca do jedzenia. Oxfordzki akcent prezesa okazuje się niewystarczający do porozumienia z napotkaną mieszkanką i nadal nie mamy pomocnych wskazówek. Ich brak daje szansę szczęściu, które doprowadza nas do przypominającego garaż blaszaka w którym obok taśmy do segregacji i pakowania ostryg, sprzedają je świeże z cytryną, langustami, zupą rybną i chlebem. Na alkohol nie mają koncesji ale można kupić podłe białe wino w zestawie z prostym nożem do otwierania ostryg w cenie 10 GBP. Stoły do spożywania ustawione na zewnątrz wzdłuż blaszaka z widokiem na miejscowość i zatokę dopełniają klimatu. Siedzimy, wspominamy, smakujemy owoce morza popijając kolejne butelki wina z plastikowych kubeczków stopniowo zmieniając jego kategorię z „podłe” na exceptional. Wyjeżdżamy zaopatrzeni w 3 niezwykłe noże…

Po drodze do Quiraing, kolejnego obowiązkowego punktu na wyspie Skye, zatrzymujemy się przy The Rock, pocztówkowym i sławnym klifie wyspy. Późnym popołudniem docieramy do Quiraing, które intryguje soczystą zielenią, pustką i ciszą. Mamy czas na 2-3 godzinny trekking zanim się ściemni. Krótki biwak grupy szczytowej z przerwą na kabanosy i zdjęcia na skale przypominającej barana. Zabieramy satysfakcję i widoki w pamięci zostając także z niezaspokojonym apetytem na więcej. Po dniu pełnym wrażeń i kilometrów jedziemy na nocleg drzemiąc i rozmyślając. Śpimy opodal mostu łączącego Skye z resztą Szkocji. Wita nas sympatyczna Polka w roli managera hotelu udzielając wskazówek gdzie o tej porze (późnej) możemy jeszcze coś zjeść. Ostatnia otwarta restauracja pozwala nam napełnić żołądki mięsem, za którym kilku kolegów tęskniło przez cały dzień. Sondujemy przed-referendalnie sympatie szefowej restauracji w kwestii odłączenia: yes.

Nocleg 5 – Thurso (i Glasgow)

Wita nas kolejny piękny dzień. Zresztą w trakcie całej wyprawy, mimo spodziewanej szkockiej zmienności, pogoda nas nie zawiodła. Nie pamiętam aby padało. Mając ochotę na spokojniejszy dzień – decydujemy o stacjonarnym spędzeniu przedpołudnia planując wycieczkę statkiem wokół okolicznych wysp i podglądanie podwodnej fauny przez jego szklane dno. Zabijamy czas pozostały do rejsu włócząc się po sennym Kyle of Lochalsh i wygrzewając w słoneczku na hotelowych ławkach nad zatoką, degustując kolejne single malt’y.

Na przystani nasz dyżurny oficer kulturalno-oświatowy z rozczarowaniem ocenia emerycką jednostkę do której mamy wsiąść i jej takichż pasażerów. Oczy mu błyszczą na widok silnej łodzi pontonowej z dwoma silnikami przycumowanej obok. Energicznie bierze sprawy w swoje ręce ku rozbawieniu części kolegów i wbrew oporowi innych – sprawdza cenę tej przyjemności i rozpoczyna krótkie zakończone kompletnym fiaskiem negocjacje w sprawie jej zmniejszenia. Cóż – bulimy drugie tyle i rozpoczynamy kurs obsługi kamizelek ratunkowych. Większość kolegów oczywiście korci pociągniecie za uchwyt którego bez uzasadnienia nie należy ciągnąć i tylko wizja dodatkowej opłaty ich studzi.

Sternicy prowadzą łódź w rejony w których spotyka się wieloryby. Tych nie znajdujemy ale mamy szczęście dostrzec grzbiety delfinów i zbliżyć się do stada wygrzewających się na skałach szarych fok. Obserwujemy różne gatunki ptactwa wodnego słuchając opowieści sterników o obfitości wód które żwawym prądem przelewając się przez cieśniny między wyspami zyskują duże dotlenienie i czystość. Rozgrzani słońcem i szkocką, wysmagani morskim wiatrem przesiadamy się z łodzi do samochodu ruszając do Inverness.

To niestety ostatni dzień wspólnej wyprawy. Tu dzielimy się na dwie 4-osobowe grupy, z których jedna wraca dziś do Glasgow a stamtąd jutro rano samolotem do Polski. Druga – rusza dalej na północ ku Orkadom. Zanim się rozstaniemy – szukamy sklepu z pamiątkami i miejsca na wspólny obiad. Szkoda się rozstawać, pożegnanie się przeciąga, a godzina promu z Thurso na Orkady niebezpiecznie przybliża. W końcu koledzy machają gdy ruszamy z piskiem opon w kierunku Thurso.

Gonimy czas poświęcony na obiad i wylewne pożegnania. Przepisy ruchu drogowego nam nie sprzyjają. Niestety lokalny ruch także. Kierowca robi co może i ku przerażeniu nawigatora także to czego nie powinien. Dwóch kolegów na tylnych siedzeniach drzemie. Zmęczeni przeżyciami i tempem ostatnich dni. Jeden, być może czując, że przejazd jest dynamiczny zerka co jakiś czas na licznik ale milczy uspokojony wskazaniem „kręcącym” się w okolicach 100. Później dowiaduje się, że licznik wskazywał w wyświetlanej opcji temperaturę oleju. Jechaliśmy szybciej. Dużo szybciej. Ale nie dość szybko. Nasz prom odpłynął a my zostaliśmy bez noclegu i przeprawy na Orkney. Szczęście się jednak do nas uśmiecha – miła pani z odprawy promu zmienia nam rezerwację biletów na poranny prom następnego dnia. Pozostaje znaleźć nocleg, co niestety nie jest łatwym zdaniem. Thurso jest małym miasteczkiem, najdalej wysuniętym na północ na wyspie Wielka Brytania i zapewniającym połączenie z rozsianymi jeszcze dalej na północy wysepkami królestwa ale tu naprawdę wrony zawracają… Ostatecznie udaje się nam znaleźć dwa pokoje w hotelu miejskim do którego logujemy się po zmroku. Żegnamy dzień przy „polskiej” kolacji w jednym z nich.

W tym czasie w Glasgow… nasi koledzy z grupy powracającej, w obliczu braku dostępnych klasycznych miejsc noclegowych w mieście, twórczo i śpiewająco regenerują siły na parkietach i kanapach barowych. W końcu jedynym miejscem otwartym całodobowo okazuje się poczekalnia lotniska, która daje zmrużyć oczy na ostatnie 2 godziny przed odlotem.

Nocleg 6 – Kirkwall/Orkady

Wstajemy o świcie aby złapać hotelowe śniadanie i poranny prom. Nie mamy już marginesu na błąd wiec przybywamy do odprawy promowej 30 min przed jego wpłynięciem. Odprawia nas sympatyczny pan mówiący dobrze po polsku choć ze słyszalnym mocnym szkockim akcentem. Syn polskiego lotnika walczącego w II wojnie światowej „za wolność naszą i waszą”, która dla niego okazała się tylko „waszą”. Na promie drzemiemy. Orkady witają nas wyłaniającym się z mgły strażnikiem Old Man of Hoy i słońcem przebijającym się przez kłęby niskich chmur. Cumujemy w Stromness od którego rozpoczynamy eksplorację głównej wyspy archipelagu i w którym odnajdujemy cmentarz miejski z widokiem na zatokę i grobowcami sprzed 300 lat. Ruszamy do Skara Brae – neolitycznej osady zbudowanej przez ludzi ok. 5000 lat temu (jeszcze przed piramidami w Egipcie). To jest dominujący motyw atrakcji na Orkadach – dobrze zachowane ślady po prehistorycznych mieszkańcach i wizytujących Wikingach. Dalej w planie mamy wysepkę Brough of Birsay z pozostałościami po neolitycznej historii i starą latarnią morską – niestety, trwa przypływ który skutecznie uniemożliwia przejście 200-tu metrowego przesmyku kamienną ścieżką. Kontemplujemy skalne wybrzeże przyjmujące fale Morza Północnego i mgiełkę jaką tworzy uderzająca z impetem woda. Mijamy farmę jednoznacznie opowiadającą się za unią z Wielką Brytanią.

Wyspa nie jest duża i w ciągu dwóch dni można „zaliczyć” wszystkie ciekawe miejsca. My mamy tylko jeden dzień, dlatego musimy wybierać. Decydujemy się na okrążenie wyspy wzdłuż kilku klasycznych punktów dla zwiedzających. Kulminacją dnia są położone obok siebie Krąg Brodgara – tworzony przez 27 monumentalnych kamieni skomponowanych w okrąg ponad 4000 lat temu, Megality ze Stennes – kompleks wysokich, tajemniczych, ukośnie zakończonych kamieni i kamienny kurhan z komorą grobową Maes Howe – zbudowany z układanych na sobie potężnych kamieni z wąskim, niskim kilkumetrowym przejściem ulokowanym dokładnie na linii promieni słońca w dzień przesilenia zimowego. Wpadli tam w średniowieczu Wikingowie i zostawili do dziś dobrze zachowane napisy runiczne.

Docieramy późnym popołudniem do Kirkwall, stolicy Orkadów z zamiarem odwiedzenia Highland Park, najdalej na północ położonej destylarni whisky. Niestety, destylarnia jest już zamknięta dla zwiedzających, choć nie zamknięta skutecznie. Wchodzimy przez otwarte skrzydło bramy i kręcimy się po kamiennym, ze ścianami ciemnymi od dymu podwórcu. Żywego ducha. Zaglądamy we wszystkie kąty, łącznie z piecem do którego ładuje się torf do opalania jęczmienia. Na tablicach niezrozumiałe napisy i znaczki – jak domyślamy się ewidencja czasu opalania, temperatury, innych kluczowych i wyróżniających proces parametrów. Degustację zaplanowaliśmy na później – w miejscu noclegowym, po zaopatrzeniu się w lokalny destylat w Tesco. Po drodze zatrzymujemy się w centrum miasta pod katedrą Św. Magnusa. Niestety także zamknięta. Między pólkami sklepowymi, debatując głośno jaki ser kupić na kolację w hostelu, poznajemy Pawła z Krakowa, który wybrał zarobkowe życie na Orkadach przy połowie przegrzebków. Zaopatrzony w Krakowie w kurs nurkowania znalazł ogłoszenie z Kirkwall i porzucił małopolskie życie za symboliczne kwoty miesięczne na rzecz solidniejszych wpływów w funtach szterlingach. Nurkuje w okolicznych zatokach napełniając kosze muszlami a siebie satysfakcją że daje radę. Myślę, że w jego przypadku nie tylko o kasę szło. Razem z żoną dowodzą że do odważnych świat należy, nawet hen na północy Europy. Gadamy sobie o tym i innych sprawach do późnej nocy przy polskiej kiełbasie i polsko-szkockich napojach w jego domku. Całej nocy spędzić nie możemy – nazajutrz o świcie musimy dojechać do Stromness aby złapać prom.

Nocleg 7 – Glasgow

Podróż promem na „kontynent” brytyjski spędzamy śpiąc. Pora nieludzka więc innych pomysłów nie mamy. Nie ma też parkietu ani chętnych do tańca… Cały dzień upływa na podróży z północy Szkocji na południe, z kilkoma przerywnikami w postaci krótkich postojów na szlaku single malt’ów w ClynelishDalmoreGlenmorangieDalwhinnie i Blair Athol – w celu rozprostowania kości i zdobycia pamiątkowych stempli.

Docieramy wieczorem zmęczeni do Glasgow, logujemy się w sieciowym hotelu opodal rzeki Clyde i po szybkiej toalecie ruszamy zwiedzać miasto. Dziś kulminacja agitacji referendalnej. Jutro głosowanie, ale nie widać ciszy przedwyborczej. Przeciwnie – trafiamy na wiec zwolenników odłączenia na centralnym placu miasta. Głośno, królują różne odcienie niebieskiego, słychać szkockie kobzy. Spokojnie. Policja szpalerami odgradza sąsiednie uliczki na których zgromadzili się unioniści, których odróżnia przeważający kolor czerwony.

W hotelu przygotowujemy siebie i bagaże do lotu. Do jedynej nadawanej walizki (tanie linie) ładujemy owinięte w ręczniki i zapakowane w pudełka butelki-pamiątki z odwiedzanych destylarni. Zebrało się tego trochę. Wszystko co nie mieści się w walizce a co w niej przyleciało – założymy nazajutrz na siebie (co się da założyć) lub pakujemy do podręcznych walizek. Mimo wszystko „główna” walizka jest niepokojąco ciężka. Zważymy na lotnisku przed odprawą.

Waga rejestrowego bagażu nieznacznie przekracza limit. Szybko odchudzamy walizkę dociążając podręczny bagaż i nie bardzo zastanawiając się co w nim ląduje. Zastanawia się za to oficer ochrony przyglądając się mojej prześwietlanej kabinówce w której błyszczą dwa noże z 20-centymetrowymi ostrzami. Te solidnie wyglądające i praktyczne narzędzia kupił kolega (czy Szkocja słynie z noży?) bo mu się spodobały. Skonsternowany tłumaczę się pomyłką, osobista kontrola mnie omija.

The end. 1802 km – nie licząc kilku pomyłek, dwukrotnego wjazdu na Skye, lokalnych przejazdów.

  1. Nieznaczną większością Szkoci zdecydowali w referendum 18/9/2014 o pozostaniu w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Nasz prywatny sondaż wskazywał inny werdykt. Widać zdecydowały głosy dużych miast.

Galeria zdjęć z podróży