Słońce i deszcz

Boombox w grze

 

Słońce i deszcz – trzech tenorów

Wyjazdy grupy  ŻYJE SIĘ RAZ organizujemy  dwa razy do roku,  od czwartku do niedzieli (czyli tylko dwa dni !? ech każdy to wie ). To jednak dość długo zważywszy, że zaczynamy wczesnym rankiem we czwartek, a kończymy późną porą w niedzielę.

Jednak czas oczekiwania od wyjazdu do wyjazdu ślimaczy się niemiłosiernie, a sam pobyt to po prostu chwila, mrugnięcie okiem.

Plan wyjazdu Mazurskiego 2018 przygotowaliśmy, jak zwykle z odpowiednim wyprzedzeniem. Dogrywanie terminów dogodnych dla wszystkich, też nie jest łatwe, ale tym razem było z tym trochę śmiechu. Nasz Kapitan i główny organizator Kolega Jarek, zaproponował jako termin wyjazdu początek września. Nie wziął jednak pod uwagę ( zapomniał ), że w ten to właśnie weekend ma ślub.  Jak się ostatecznie okazało, to nie miał być ślub Kolegi Jarka, ale jego chrześniaka i niestety dla nas, nie zdecydowano się nas zaprosić.
Nie obyło się oczywiście bez komentarzy, że trochę szkoda, że nas nie zaproszono, że może nie powinniśmy zostawiać Kolegi Jarka  samego z tym ślubem, ale z drugiej strony dwa weekendy zabawy w takim towarzystwie, nie jeden z nas pewnie przypłacił by zdrowiem. Oczywiście  były to tylko śmiechy i żarty. Termin przełożyliśmy na tydzień następny i szczęśliwie wszystkim pasował.
Ze względów organizacyjnych część załóg  musiała zacząć rejs wcześniej, bo już w środę, by przeprowadzić łodzie z innych portów i stawić się w PIĘKNEJ GÓRZE.
Dzięki wymiernej pomocy naszego  armatora Wita, wyjeżdżamy w kolejny rejs i trzeba podkreślić, że zawsze  ” staje ”  na wysokości zadania.
Napięte obciągacze, falujące groty, łopoczące foki wszystko znakomicie przygotowane. Naprawdę ” pierś rosła ” na sam widok takiej armady.
Środa:

Mając na względzie optymalizacje kosztów, tzw. GRUPA TRZYMAJĄCA WŁADZE zaproponowała, że przyjedzie po nas na drugą stronę miasta. I chociaż umawialiśmy się na 9:00 rano to już o 7:10 samochód wypełniony bagażami i prowiantem zameldował się u nas na prowincji, a że telefonowali już z drogi, to pobudkę mieliśmy gdzieś ok 5:30.

Dzięki uprzejmość Kolegi Przema, który udostępnił swój samochód i oczywiście naszego drogiego Prezesa, który sterował tym wehikułem rozpoczęliśmy podróż. Rano na trasach wyjazdowych tłok i ścisk, więc oczywiście stoimy w  korku. Mija godzina za godziną a kilometrów nie przybywa co było robić. Korki strzeliły i zaczęliśmy się relaksować, by choć w ten  oto sposób rozładować wysoki poziom „stresu przedwyjazdowego”. I pewnie podróż minęła by w miłej atmosferze, niestety nasz kierowca ( PREZES  ROBERT ), postanowił podzielić się z resztą ekipy swoimi nowo odkrytymi przebojami muzycznymi, a jednym z nich był  „powszechnie” znany HIT grupy Nocny Kochanek pod wielce wymownym tytułem: ” ANDŻEJU” .
Jak jest Ci na imię?
Jak na imię masz?
Jak jesień po zimie
Odpowiedź mi dasz
Andżeju, ło o o
Mimo protestów nie pozwolił wyłączyć. Z dwojga złego wolałbym słuchać mongolskiego punka, który puszczał na wcześniejszych rejsach, niestety zmienił telefon a do nowego tych starszych HITÓW  jeszcze nie zgrał. I pomimo, zgrzytów i kociej muzyki,  dojechaliśmy  szczęśliwie, a w porcie szybki rozładunek i wypływamy.
Wiało fajnie pogoda słoneczna, bez zbędnej zwłoki dotarliśmy do Mikołajek. Warto zaznaczyć jednak, że cały czas od momentu wypłynięcia trapiły nas drobne awarie. Wypięta przetyczka grota tak się zaczęło, a już przy wchodzeniu do portu w Mikołajkach miała nastąpić ich kulminacja.
Po komendzie „szmaty precz”  nie mogliśmy zrzucić do końca grota, zszedł do połowy i dalej nic. Ruszyłem żeby ściągnąć go ręcznie co zwykle dawało efekty, niestety nie tym razem. Kapitan uznał w międzyczasie, że powinien sobie poradzić z zacumowaniem i zaczął zawijać do portu. Można śmiało powiedzieć, że weszliśmy do Portu przy pełnych żaglach, a także przy dość silnie wiejącym wietrze. Z reguły nikt tak nie robi, więc wzbudziliśmy tym manewrem nie lada sensację, której efektem końcowym było piękne centralne uderzenie dziobem w keje.
Takiego otwarcia w Mikołajkach ludność tubylcza dawno nie widziała. Wybiegali z domów z podniesionymi rękami krzycząc coś niezrozumiale, nie były to jednak wiwaty na naszą część. Szczęśliwie sytuację udało się dość szybko opanować.
Mała dziura w kadłubie i powyżej linii wody, więc spoko, a w sumie to nic nikomu się nie stało, próbowaliśmy uspokajać w kapitanacie. I choć było trochę strachu to nasze tłumaczenie rzeczywiście podziałało. Dobrze, że nie zatopiliśmy tego pomostu bo po czymś takim już zawsze witano by nas „GORĄCO”.
Na osłodę całej sytuacji nasz Kapitan stwierdził, że w Mikołajkach to on zawsze tak  wchodzi co w sumie bardzo nas uspokoiło.
Po oszacowaniu strat, które szczęśliwie okazały się niewielkie, przystąpiliśmy do inspekcji łodzi, bo jednak z jakiegoś powodu mieliśmy problem ze zrzuceniem grota. Po wnikliwym obejrzeniu wszelkich zakamarków okazało się, że bom nie trzyma się masztu!? Wypadł klin mocujący i zawleczka co było rzeczywistą przyczyną naszych kłopotów. Szybko udało się nam ją naprawić  klin leżał na pokładzie, a zawleczka była obok ??
Wszystkim  zaczęło chodzić po głowie czyja to sprawka, zawleczki same się tak łatwo nie wypinają. Postanowiliśmy zrobić małe dochodzenie. Głównym podejrzanym stałem się ja, jako, że odnalazłem klin i zawleczkę. Ale, ale, próbowałem się tłumaczyć niestety bezskutecznie, tak czy inaczej sprawa została nie wyjaśniona. Znamienne, jak się później okazało, było to, że po spotkaniu całej grupy jak naszą lodź opuścił Skarbnik wszelkie awarie ustały. Szkoda czasu na domysły, nie mieliśmy go zbyt dużo więc szybki obiad i dalej na lódź, mieliśmy jeszcze kawał płynięcia przed sobą.
Zaraz za Mikołajkami położyliśmy maszt i od tego czasu nasz kolega Robert G zyskał nowe  imię  mianowicie KORBA. Obsługiwał kabestany z taką lekkością i gracją, że nikt nawet nie pomyślał o zabraniu mu tego atrybutu i tak cały rejs. Do samego końca, tylko Robert dyrygował KORBĄ, a KORBA  nim, ach jak mu było z tą KORBĄ do twarzy.
Już po zapadnięciu zmroku w umówionym miejscu  spotkaliśmy się z kolegami  którzy również wyruszyli w ten środowy dzień. Spotkanie w Czarnym Łabędziu, a radość tym większa, że dawno się nie widzieliśmy i grające TRIO – trzy gitary ( Piotrek, Przemo i Jarek ) cudownie.
Spotkanie po kolacji zakończyło się szantami. Późną nocą obsługa tłumacząc się potrzebą dezynfekcji lokalu, czy czymś takim dała nam wyraźny znak, że czas kończyć zabawę. Tak też uczyniliśmy, a gry karciane kontynuowaliśmy już poza restauracją wydzierając się niemiłosiernie.
Czwartek
Pobudka rano, głosy trochę zachrypnięte, Adam moczył kija  ( tzn. łowi ryby ) już od rana, co prawda bez widocznych efektów ale po to też przyjechaliśmy. Toaleta i śniadanie. Ech śniadanie, jajecznica 10 razy, okazała się nie lada  wyzwaniem dla obsługi CZARNEGO ŁABĘDZIA czekaliśmy i czekaliśmy, kawa z mlekiem czy bez ?
Nic nam nie było w stanie popsuć humoru, wszak już niedługo widzimy się pełnym składem. Zaraz potem dopłynęliśmy do PIĘKNEJ GÓRY i już w komplecie ruszyliśmy na kiełbasy, ogniska i pieczone ziemniaki.
Wieczorny deszcz okazał się ostatecznym reżyserem tego wieczoru. Zagonił wszystkich pod pokłady i zwyciężyły gry karciane, a w części karaoke  ( trzech tenorów ). Nocne spotkanie zakończyliśmy z przytupem, a mianowicie „źle zawiązana cuma okolicznej łodzi” zaatakowała w najmniej spodziewanym momencie naszego Kolegę Przema,  czego skutkiem była kąpiel w pełnym rynsztunku i sponiewieranie gitarrry .
Pomocna dłoń nadeszła natychmiast, a szkolenie z zakresu pierwszej pomocy nie poszło na marne. Szybko podana szklanka koniaku postawiła Kolegę na nogi. Ubranie i buty suszyliśmy już do końca wyjazdu, ważne, że cały i zdrów .
Piątek
Dzień zaczęliśmy od mycia pokładu okazało się jednak, że Przemo kąpiąc się wieczorem „nie źle wdepnął” a pokład wymagał po prostu gruntownego czyszczenia. Nie ma to jednak, jak zgrana załoga, która szybko radzi sobie w takich sytuacjach. Śniadanie i wypływamy. Pogoda jak marzenie, słońce świeciło wyjątkowo. Wszystkie łodzie wyszły z portu, cel Węgorzewo, lecz w sumie gdzie mieliśmy się śpieszyć. Powolność, i wszechobecna cisza ______ bosko . Tak nienaturalnie, że cudownie,  ………… i  25 stopnie, i piękne słońce do kompletu……., na początku sam tego nie rozumiałem, absolutna cisza i nic do roboty, to dla każdego z nas novum, zaskoczenie. Nie ma radia, wyłączone telefony, żadnego zewnętrznego hałasu. Trudno nam wyhamować ze zwykłej codzienności. Dodatkowo na łodzi nic nie warczy, a jak wieje delikatnie to zupełnie nie widać, że się poruszamy, a jednak płyniemy..
…………………………………………………………………………………………………………………..
Na nic jednak siedzenie po próżnicy, przecież mamy DRONA. Odpalamy uuuuuuuuuuuuu i już go nie widać  lata, lata . Wraca ale lata jak szalony. Przemo trzyma wolant i krzyczy łap  „…. uja ”  bo na łodzi nie wyląduje, nie widzi stacji bazowej bo się poruszamy.
I w ten oto sposób doszło do pierwszego na świecie porwania człowieka przez DRONA.
Nie, to nie był zwykły DRON to był DRONO-ZAUR . Nie, nie było z nim łatwo wygrać, szczęśliwie swoje człowiek waży, daleko nie odleciał kilka   ” szybkich w korpus „w” baterie ”  i rura mu zmiękła. Swoją drogą utopić  „gada” za tyle kasy trochę żal, więc go po skrzydełkach i do pudełka, nie będzie podskakiwał.  Emocji było mnóstwo, ale się udało, a potem już dalej kierunek Węgorzewo.
Już po drodze udało nam się dogonić naszych Kolegów z innej łodzi, którzy mieli problem z silnikiem ” MOŻECIE NAM POMÓC  …?? ” zwrócił się  do nas z takim apelem ich skipper i nie ukrywam trochę nas zatkało wszak to oni nam mieli pomagać, a nie odwrotnie.  Okazało się, że Koledzy mają problem z silnikiem, który ” rzucił palenie ” i nijak nie można go było odpalić, nie dopłyniemy do Węgorzewa bez motoru, więc co było robić , rzuciliśmy Kolegom cumę i doholowaliśmy ekipę do Sztynortu ( było najbliżej ). CÓRKA RYBAKA przywitała nas  z otwartymi ” ramionami „, jak zwykła to czynić, pogłaskała, nakarmiała, i skasowała. Słysząc szanty w okolicy bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy na koncert. Niestety mimo, że muzyka przednia, to nigdy nie ma dobrej zabawy, kiedy sala składa się z samych facetów i choć szanty ” I ZNÓW BIJATYKA I ZNÓW BIJATYKA …….”  nie wzięły się znikąd, nie była to forma zabawy, której poszukiwaliśmy tego wieczora. Nieliczne przedstawicielki płci pięknej były już wcześniej obstawiane, więc cóż,  już mieliśmy wychodzić ……… ale, ale znamy absztyfikanta,  ……..  i tu zdziwienie, wzrok już nie ten więc z daleka łatwo się pomylić. Podchodzą już bliżej gdy uśmiech pojawił się na naszych twarzach toż to ………..,,    KRÓLU ZŁOTY, nasz kolega drogi, przyjaciel, druh prawdziwy i już w pełnym uśmiechu, swobodnie skierowaliśmy nasze kroki w jego stronę. W głowie same komplementy (  Adam  mówi- JEST GOŚĆ ) Przemo ( DAJE RADĘ ) Michał ( WYMIATA ) więc jak już podeszliśmy to ON nagle, ręce rozkłada szeroko i mówi ” Idziecie sobie stąd , nie znam was  i tak dla wszystkich nie wystarczy.  Zaraz, zaraz mówi Przemo, znamy się doskonale, przecież przypłynęliśmy tu razem POMÓŻ !! chociaż nas zaanonsuj. Nic to jednak nie dało, jego wzrok  nie pozostawił  żadnych złudzeń, zostawił nas samych, samiusieńkich. Nie pierwszy to już raz koniunkturalizm i pazerność  zatriumfował nad przyjaźnią i braterstwem na naszych wyjazdach.

Nie rozdrapując już ran, cóż było robić, wróciliśmy na naszą keje ( mamy wszak gitarry). Nasze nadzieje na żywą muzykę okazały się płonne, gitarry przegrały z BOOM BOX-em.. Na naszej kei jakaś grupa urządziła sobie integracje  i puszczała muzykę mechaniczną. No nijak nie wygramy z czymś tak głośnym i elektrycznym. Zostały nam gry karciane, które zawsze trwają po świt. W  tym miejscu jest on wyjątkowo urokliwy i piękny to fakt bez sprzeczny i oczywisty dla tych co widzieli i  AADAM ……, …. PRZEMO00 …. to już klasyka naszych regat.

so-BOAT-a

Pogoda się w końcu ustaliła, padał deszcz i fajnie wiało. Wymarzona żeglarska pogoda, ale my byliśmy na nią przygotowani. Jak dobrze wieje, to wiadomo Prezes, nie chciał oddać steru nikomu, a zostawić go samego nie mogliśmy bo by nas wywrócił więc mokliśmy wszyscy wśród znakomitych kanapek i gorących herbat. Wieczorem odgrywali się wczorajsi przegrani ( Skarbnik) a wygrani liczyli na więcej ( Adam ). Pan Jarek próbował odespać wcześniejsze wieczory i spał słodko jak dziecko mimo wrzasków grających Kolegów. Drugą część wieczoru zakończyliśmy urodzinami w pobliskim barze i znowu skończyło się rano a dla części jeszcze raniej.

niedziela

Dzień powrotu, wszyscy już się spieszą, a tu jeszcze trzeba dopłynąć do portu. Ostatnie zdjęcia całej GRUPY podziękowania, jajecznica i parówki PA.

Tak zakończyliśmy szczęśliwie naszą kolejną przygodę, którą kontynuujemy od kilkunastu sezonów i co ciekawe  nikomu się ona nie nudzi.

Planujemy już kolejne wyprawy a ta już za nami. Zmęczeni ale uśmiechnięci wszak   –   ŻYJĘ SIĘ RAZ

Michał Bu.