BeNeLux 2023

Czy jest z nami plan?

Czy jest z nami plan ?

czyli

Czy demokracja to najlepszy model podejmowania decyzji w grupie samców alfa?

 

Czas na nasz tradycyjny wyjazd w nieznane lub niewidziane. Od kilku lat wykorzystujemy kampery do podróżowania, pandemia utrwaliła ten model odkrywania. Utrudnienia w podróżowaniu na wschód odłożyły na półkę kilka naszych śmielszych projektów.

Na wyprawę 2023 udało się niestety zapełnić tylko 2 kampery, choć wiele osób słyszących o przygodach ŻsR z podziwem komentuje mobilizację takiej grupy i regularność wypraw. Nas jednak jest więcej i pozostaje żałować, że „tylko” ośmiu zdecydowało się na wspólny wyjazd, a dziewiąty dołączył w połowie dystansu.

Wybraliśmy pomysł objazdu Beneluksu z przystankami w Berlinie, Bremie a w drodze powrotnej peregrynację południowych Niemiec śladem miast cesarstwa rzymskiego. W kolejnych gorących przedwyjazdowych debatach przystanki w południowej Germanii zamieniliśmy na Pragę. W piątej wersji planu wypadł Hanower, wpadła Lubeka, wypadła Haga, Luksemburg miał szanse 50/50 aby się utrzymać. W ostatecznej wersji wyjazd był ekscytującą niespodzianką,  bo szczegółowy plan… został na biurku w Ożarowie Maz.

 

Dzień 1 – Berlin

Opuszczamy gniazdo ok. 21.00 i lecimy dobrym tempem autostradą na zachód. Ponieważ kemping pod Berlinem nie przyjmie nas w nocy, lądujemy ok 2.00 na dużym „mopie” niedaleko miasta na krótki sen i długie Polaków rozmowy. Po logowaniu na kempingu ruszamy w miasto. Po nieplanowanym przystanku w Poczdamie (brak czytania planu komunikacji miejskiej ze zrozumieniem), dojeżdżamy w końcu do stacji centrum. Wybieramy zwiedzanie miasta piętrusem w formule hop on-hop off. Pogoda jak drut. Klasykę atrakcji Berlina uzupełniamy wietnamskim obiadem, wjazdem na Fernsehturm i spokojnym piwem przy Unter den Linden. Idealny czas na zwiedzanie – bez tłumów w szczycie turystycznym. Wrażenia – poukładane stylistycznie miasto podkreślające aspiracje do bycia jednym z centrów Europy, z młodzieżowym vibe i panoramą ras. Miasto ładne, ale … nijakie. Postępuje bliźnienie się śladów po podziale Niemiec, czuć poprawność polityczną w rozmowach z berlińczykami nt. niemieckiej przeszłości. Dużo dużych flag ukraińskich na budynkach administracji ma zatrzeć wstrzemięźliwość Berlina w potępieniu Rosji po ataku na Ukrainę w pierwszych tygodniach wojny.

 

Dzień 2 – Lubeka, Travemunde i Brema

Zamiana Hanoweru na Lubekę była dobrym ruchem. Piękne, klimatyczne miasteczko, bodaj najstarszy port niemiecki na Bałtyku wita nas słońcem i wiatrem. Przesiadamy się na rowery i eksplorujemy Stare Miasto, wjeżdżając Bramą Holsztyńską. Kościół św. Piotra zaprasza wysmukłymi wieżami ale puste, ascetyczne wnętrze nie oddaje przeszłości, służąc dziś koncertom. Zatrzymujemy się na chwilę pod Domem Budenbroków. Ponieważ nie chcą nas w Kartofel Keller, siadamy w knajpie nad kanałem na świetne śledzie z ziemniakami i zupę z owoców morza. Podziwiamy jeszcze zabytkowy most zwodzony z 1902 r. , którego niezwykłość polegała na unoszeniu całego odcinka jezdni równolegle do tafli kanału i ruszamy rowerami do Travemunde. Jest jeszcze spokojnie i przedwakacyjnie. Zauważamy brak jakiejkolwiek muzyki w lokalach gastronomicznych, co w porównaniu z natarczywą i wszechobecną rąbanką w polskich centrach turystycznych budzi zazdrość. Krótka regeneracja po wycieczce przy tradycyjnym śledziu w bułce i sznapsie i odjeżdżamy do Bremy. Brema wita nas brakiem miejsc na kempingu wobec czego parkujemy na nielegalu pod mostem (dosłownie). Zapada zmrok i cisza – miasto jest praktycznie wymarłe, włóczymy się pustymi uliczkami centrum przy zabytkowym ratuszu (UNESCO) i katedrze. Miasto ładne ale my bezskutecznie szukamy tu życia. Decydujemy jechać w kierunku Holandii i szukać spontanicznie parkingu na nocleg. Znajdujemy dobre miejsce na stacji poza autostradą i zasypiamy szybko.

 

 

Dzień 3 – Amsterdam

O 14.30 jesteśmy umówieni z przewodniczką pod Rijks Muzeum w Amsterdamie i nie możemy się spóźnić. To działa dyscyplinująco i po sprawnej toalecie i wątłym śniadaniu na stacji – pędzimy. Krótki przystanek na długiej grobli A7 z widokiem na pola wiatraków ustawionych na morzu. Parkujemy na kempingu, łapiemy autobus, metro i docieramy do muzeum. Kolejny dzień słońca, które schładza silny, chłodny wiatr. Co chwila jego powiew przynosi zapach wolności i ziół. Kanały pełne łódek, uliczki pełne turystów, choć nie jest to jeszcze uciążliwy tłok w szczycie sezonu. Holenderki najczęściej są wysokie i smukłe. W Rijks Muzeum kontemplujemy Rembrandta i innych holenderskich mistrzów. Już zabieramy plecaki z przechowalni gdy pada śmiałe: „A może uda się wejść na Vermeera?”. Jest przedostatni dzień historycznej wystawy, bilety nieosiągalne, wyprzedawane w kilkanaście minut. Przewodniczka z życzliwym powątpiewaniem mówi „Spróbujcie…” Śmiałość, urok i bezczelność kolejny raz są z nami. Kupujemy! Wprawdzie bilety dają wstęp dopiero za 2,5h, ale kasjerka sugeruje szelmowsko, aby nie ujawniać godziny wejścia. I tę przeszkodę pokonujemy. Zadziwia mnie czasem jak dużo jest w stanie osiągnąć ta grupa bez planu i jak wiele w życiu daje śmiałość. Później depczemy uliczki amsterdamskiego centrum, docieramy do zakątka beginek, a po późnym obiedzie penetrujemy łódką kanały wraz z uczestnikami angielskiego wyjazdu kawalerskiego.

 

 

Dzień 4 – Haarlem, Leida i Rotterdam

Niedzielę rozpoczynamy zwiedzaniem Haarlem. Spacerujemy pustymi, sennymi uliczkami, przecinamy kanały. Docieramy do craftowego browaru który kiedyś był kościołem. Degustujemy piwa, pijemy kawę. Miasto powoli ożywa, plac przy majestatycznej katedrze zaludnia się. Kolejny etap dnia – Leida. Ściągamy z kamperów rowery i objeżdżamy centrum, zaliczamy resztki zamku na wzgórzu i muzeum wiatraków w odrestaurowanym egzemplarzu. Zaczynamy rozumieć jak ważne były w życiu i historii Holandii i że postrzeganie ich tylko jako młynów jest uproszczeniem. Konieczność i pomysłowość mieszkańców wykorzystały wiatraki jako źródło napędu do pompowania wody, tłoczenia oleju, ucierania barwników i wielu innych zastosowań. Wieczorem dojeżdżamy do Rotterdamu. Dotychczas widzieliśmy miasta i miasteczka holenderskie pełne historycznego klimatu i starych zabudowań. Ochronione w sporej części w czasie wojny lub odbudowane z zachowaniem stylu. Rotterdam jest inny – po totalnym zniszczeniu zbudowany na nowo. Potężny (największy?) port europejski ciągnący się kilometrami kanałów i doków. Nie sposób ogarnąć. Wynajmujemy wodną taksówkę z potężnym silnikiem która w blasku zachodzącego słońca obwozi nas po małym fragmencie portu, dając nieco wrażeń. Wybrawszy przejażdżkę motorówką straciliśmy możliwość zjedzenia kolacji w Foodhall’u – niestety wszystkie kuchnie zamknięto o 22.00. Szykowaliśmy się na burritos – zostaliśmy z niczym. Rozczarowani wróciliśmy do kamperów na niezawodne konserwy.

Dzień 5 – Brugia

W planie tego dnia była też Antwerpia, ale korki nas przytrzymały a my musieliśmy jeszcze odebrać przewodniczkę. Brugia warta była mszy. Zanim poznaliśmy jej uroki, kamper zwiadowczy pomylił kemping z parkingiem i tym sposobem tę noc spędziliśmy w miejscu bez toalet i bieżącej wody. Ale w zamian było blisko do starego miasta. To była głośna noc degustacji sławnych piw belgijskich i światowych ziół, było wesoło i koleżeńsko. Jednak zanim przyszła noc, spacerowaliśmy kilka godzin po Brugii z polską przewodniczką, której bardzo smakowała wędzona myśliwska i pasztet podlaski. Nie pamiętała lub nie znała ich smaków. Długie zwiedzanie uświetniliśmy wystawnym obiadem przy szklanicach piwa. Nie spostrzegliśmy się, że sklepy w tym czasie zamknięto. Pozostało nam zaopatrzenie się na wieczór w piwo w sklepie z pamiątkami (droga była ta noc) i tosty jak wata w sklepiku imigrantów. Kilku zdesperowanych kolegów odbyło kąpiel pod szlauchem, którym autobusy uzupełniają wodę w zbiornikach.

Dzień 6 – Bruksela i Waterloo

Wstawaliśmy niełatwo ale nie było zmiłuj. Kolejny dzień ambitnych planów i wielu kilometrów. Dojeżdżamy na przedmieścia Brukseli, parkujemy pod centrum handlowym, zdejmujemy rowery i ruszamy do centrum. To był dobry pomysł. Takie zwiedzanie jest efektywniejsze i intensywniejsze. Walczymy z ruchem ulicznym. Kiedyś Belgia szczyciła się największą długością oświetlonych autostrad w Europie i najgorszymi statystykami wypadków. Zaskakująca korelacja. Nie mamy aktualnych statystyk ale uważamy. Na starym mieście przemieszczanie się rowerami jest trudne. Szczęśliwe jesteśmy przed szczytem turystycznym. Mijamy Manneken Pis, na dłużej zatrzymujemy się przy Jeanneke Pis (dziewczynka). Główny plac, kościół św. Mikołaja, później park pełen joggerek. Kupujemy pamiątki, czekolady, lokalne pieczywo na wieczór, warzywa i wracamy do kamperów. Spieszymy się do Waterloo. W miejscu gdzie stały wojska napoleońskie (albo te drugie) jest dziś supermarket w którym kupujemy mnóstwo różnorodnego belgijskiego piwa. Być może z tego powodu docieramy do muzeum przy stanowisku Wellingtona gdy jest już za mało czasu na zwiedzanie bo przed nami długa droga do Bouillion. Odpuszczamy (niestety) historyczne miejsce zapamiętując łany zbóż dookoła i restaurację na dźwigu. Wieczorem docieramy do urokliwego kempingu w Bouillion nad rzeką, w której kąpiemy się z wyboru i przymusu po zablokowaniu złotówkami automatów prysznicowych. Kilka niepotrzebnych słów podnosi atmosferę w grupie na chwilę, ale belgijskie piwo studzi głowy skutecznie. Podziwiamy mury zamku Gotfryda w wieczornej scenerii.

Dzień 7 – Zamek w Bouillion, Luksemburg i Mozela

Rano jesteśmy pierwsi pod bramą zamku Gotfryda de Bouillion, bohatera pierwszej wyprawy krzyżowej do Jerozolimy (patrz film: Królestwo Niebieskie). Zamek – nie zdobyty nigdy – robi wrażenie. Malowniczym położeniem w zakolu rzeki, rozmiarem i architekturą. Mnóstwo pomieszczeń, sal, lochów – chciałoby się penetrować dłużej, ale kolejne planowane atrakcje nas pospieszają. I obowiązki – w Luksemburgu mamy do odebrania Marcina, 9. pasażera misji. Odbieramy kolegę, przesiadamy się z kamperów na rowery – to najlepszy sposób na wycieczkę po kameralnej stolicy Wielkiego Księstwa. Kilkukrotnie przecinamy drogę z Wielkim Księciem, który podróżuje limuzyną z numerem L1, w skąpej asyście policji. Nas było więcej. Taki kraj. Przenosimy się nad Mozelę, nad którą mieliśmy zjeść obiad w zacnej knajpie, ale… zamknięta w Boże Ciało a dziś ten dzień. Posilamy się w innej, w Remich, zaraz przy moście granicznym z Niemcami. Grupa rozpoznawcza przekracza granicę i rezerwuje najbliższy niemiecki kemping bo z innych otrzymujemy odmowy. Znowu ściągamy rowery i robimy długą trasę nad rzeką aż do Igeler Saule – rzymskiego nagrobku z III w. n.e. Wracamy na ostatnich nogach do kamperów i już po zmierzchu na kemping. Z zadowoleniem korzystamy z wszystkich wygód węzła sanitarnego na polu. Jemy późną kolację, pijemy belgijskie piwo (skąd go tyle?), zasypiamy.

Dzień 8 – Trewir i Heilbronn

Znowu poranne wstawanie i szybkie śniadanie. Znowu chcemy zmieścić 2 dni w jednym. Szkoda rezygnować z czegokolwiek. Zaczynamy od wycieczki rowerowej po Trewirze. Mamy świetny nastrój i pogodę. Większość obowiązkowych punktów w tym mieście zaliczamy. Na ostatniej prostej przed ostatnim – starożytnym amfiteatrem rzymskim – jednemu z nas strzela łańcuch w rowerze. Szczęście, że nie wcześniej. Po amfiteatrze – ruszamy w dłuższą trasę do Heilbronn. Znowu nie ma czasu na obiad. Generalnie naszymi głównymi posiłkami w czasie tych wypraw są śniadania (mimo urlopu – wczesne) i długie, późne kolacje. Często okazują się jedynym wyjściem – w wielu miastach restauracje kończą wcześniej. „Logowanie” na kempingu w Heilbronn jest emocjonujące – trudno znaleźć miejsca dla naszych samochodów a później przyłącza do 230 V. Przyłącza są, ale Niemcom i Szwajcarom nie podoba się, że nasze kable przechodzą przez ich „działki” a nasze wtyczki nie pozwalają domknąć szafek rozdzielczych („Polnische komische Stecker”). Jakoś to ogarniamy, śmiejemy się wywołując irytację emerytów, na szczęście bezpośredni sąsiedzi są sympatyczni, częstujemy ich winem mozelskim i kabanosami, z podziwem słuchają o naszych wyprawach. Naprawiamy łańcuch Piotrka, dętkę Marcina i ruszamy w kolejną wycieczkę rowerową. Najpierw było fajnie, później były podjazdy. Jeden odpuścił i zawrócił, kilku klęło pod nosem na przewodnika ale doprowadziło rowery na szczyt wzniesienia, za którym była knajpa, miejsce naszego obiadu. Po obiedzie kolejna 3-ka wróciła na kemping, więc o trakcjach Heilbronnu połowa wyprawy nie wie nic. Przy wieczornej whisky nie dowiedziała się wiele.

Dzień 9 i 10 – Praga

Dojeżdżamy do Pragi późnym popołudniem 9-go dnia wyprawy. Fajny kemping (Sokol ?) choć znacznie oddalony od centrum. Zanim do centrum, to najpierw wspólny obiad w czeskiej gospodzie z czeskim piwem. Wieczorem włóczymy się z tysiącami innych turystów po starym mieście. W porównaniu z widzianymi miastami Niemiec i Beneluxu w Pradze turystów jest zdecydowanie najwięcej. Ponieważ ścierają się w naszej grupie różne pomysły na trasę wycieczki – kończymy dzień w podgrupach. Kolejnego dnia – znowu dyscyplina: czeka nas długi spacer z lokalnym przewodnikiem. Spotykamy się na Hradczanach. Przewodniczka świetnie mówi po polsku, interesująco opowiada ciągnąc nas w wiele miejsc i bez krępacji komentuje w czym Polacy są głupsi od Czechów.  Nie bardzo śmiemy zburzyć program zwiedzania, mimo że liczyliśmy na możliwość obejrzenia w tv relacji z finału Rolland Garros. Gra Świątek z Muchową, ale Czechów to jakby mało zajmuje. Przynajmniej nie widać zainteresowania w barach, kawiarniach, ogródkach. Fakt, to nie hokej, ale mimo wszystko był to finał wielkoszlemowego turnieju. W końcu i przewodniczce zaschło w gardle i siadamy gdzieś na piwo w końcowej części meczu. Po zwiedzaniu mieliśmy plan i ochotę pójść na piwo i przegryzkę do słynnego „U Fleku”, ale długa kolejka wybiła pomysł z głów. Część z nas wróciła na kolację na kemping od razu, część po chwili refleksji i nieudanych próbach w innych knajpach. Ostatni wieczór wyprawy spędziliśmy przy szkockiej i na wspomnieniach. Postanawiamy kolejnego dnia ruszyć z Pragi o 6.00 (sic! To jest urlop?!) aby dojechać sprawnie do domów i na zdanie kamperów. Tak też się stało.

Opis: Rafał

Zdjęcia: Przemo

Trasa: Ożarów Mazowiecki – Berlin – Lubeka – Travemunde – Brema – Amsterdam – Haarlem – Leida – Rotterdam – KinderdijkBrugia – Bruksela – Waterloo – Zamek w Bouillion – Luksemburg – Mozela – Trewir – Heilbronn – Praga – Ożarów Mazowiecki.