Mongolia 2025
Czy to jest bajka?
Czy to jest bajka ?
czyli
Przez góry, lodowce, stepy i pustynie Mongolii.
„Dawno, dawno temu, w odległej krainie …” – tak zaczyna się większość bajek.
Nasza historia zaczyna się jednak inaczej:
„Jak co roku, grupa Żyje się raz zorganizowała wyjazd.”
Tym razem celem była Mongolia.
Organizacja wyprawy sprowadziła się do jednego – zaangażowania Zolo, który serdecznie zaprosił nas do swojego kraju.
Poniżej znajdziecie zapis naszej podróży widziany z różnej perspektywy – z przymrużeniem oka, ale i z cieniem refleksji nad bieżącymi wydarzeniami na świecie.
Dzień 1 – Istambuł
Podróż rozpoczęła się lotem z Warszawy do Istambułu.
Niby tylko dwie godziny lotu, a człowiek ma wrażenie, że minął cały dzień. I naprawdę – dnia zabrakłoby, żeby opisać wszystko.
Na początek Skarbnik razem z KO-wcem zaprzyjaźnili się z panią z odprawy Turkish Airlines – nie wiemy, czy bardziej z nudów, czy w ramach negocjacji grupowych.
Chwilę później nasz niezastąpiony WiFi-master próbował przechytrzyć lotniskowe security, przemycając powerbank o gabarytach tostera. Nie udało się… ale za to udało mu się przewieźć kilka kilo kiełbasy w bagażu podręcznym – a przecież o to chodziło. Powerbank ostatecznie też przeszedł. Cuda.
W bio-checku nasze twarze trochę nie pasowały – może przez zmęczenie, może przez fakt, że nikt się jeszcze nie uczesał ani nie ogolił. Ale jakoś poszło. Dla niepoznaki trzymamy się wersji, że lecimy na przeszczep włosów, botoks i leczenie kanałowe. Podobno są zniżki.
Skarbnik od rana szuka idealnej proporcji Jacka do Coli, ale to nie to samo bez Adama. Brakuje go. I reszty ekipy też. Bardzo.
Stay tuned – nadajemy na bieżąco. Tylko jeszcze nie wiemy skąd. Podobno lecimy nad Iranem. Zobaczymy, czy Benjamin pozwoli.
Dzień 2 – Sobota. Mongolia wita.
Dotarliśmy szczęśliwie. Prawie wszyscy.
Statystyka dla Przemka jest bezlitosna – jako jedyny nie doczekał się bagażu. Panika w oczach, dramat w sercu. Ale… jest!
Ostatni bagaż wypluty z maszyny znalazł swojego właściciela. Świat znowu ma sens.
Na lotnisku czeka Zolo i nasz водитель.
Pierwszy punkt programu: pomnik Czyngis-chana.
Monumentalna rzeźba (czyli kolosalny Czyngis na koniu z nieruchomą miną w kierunku przyszłości) została zbudowana z prywatnych środków byłego Prezydenta Mongolii.
Popyt został odpowiednio zmotywowany przez budowę nowego lotniska z wygodnym dojazdem do monumentu. Tak się robi turystykę!
Ruszamy do stolicy, Zolo ostrzega nas: „Zobaczycie, co to znaczy korek.”
Nie żartował. Jedziemy godzinami. Nasz kierowca przeciska się pomiędzy autami, średnia prędkość 1 km/h.
W końcu: wymiana dolarów, szybka walka z bankomatem, zakwaterowanie w hostelu.
Wielka sala z piętrowymi łóżkami. Wracaja wspomnienia z Irkucka. Trwa rytualna walka o to, kto śpi na górze, a kto na dole.
Nie chcę teraz pisać o zachowaniu Jarka… jeszcze do tego wrócimy – relacjonuje Prezes.
Ruszamy na miasto. Zwiedzamy klasztor Gandan – miejsce pełne kadzideł, modlitw i… tańczących mnichów. Na placu przed świątynią przy jednostajnej, hipnotycznej muzyce wykonują swój tanic modlitewny. W kolejnym klasztorze patrzy na nas 28-metrowy Budda. Monumentalny. W mieście czujemy się swobodnie – mieszkańcy są mili, nieuciążliwi, uśmiechnięci.
Zolo błyszczy wiedzą o swoim kraju – zna odpowiedź na każde pytanie i jeszcze dorzuca ciekawostkę. Zwiedzanie kończymy wspólnym obiadem – kuchnia mongolska okazuje się smaczna, choć przyprawiona nutką przygody.
Zamawiamy lokalne piwo „Czyngis” i osławioną herbatę: czarna z mlekiem i solą (w oryginale jeszcze z dodatkiem łoju z jaka – ale dziś chyba mieliśmy szczęście).
Wieczorem idziemy na punkt widokowy – 28. piętro restauracji Il Fiore. Widoki piękne, zachód słońca bajkowy, ale… wszyscy już ledwo żyją. Każdy przystanek kończy się drzemką. Rafał wpadł na genialny pomysł: podwójne espresso i Red Bull jako popitka. Puls 190, jeszcze długo trwały jego poszukiwania po mieście.
PS: Krzysztof poszedł kupić lokalne piwo, które mu tak smakowało. Wrócił z tajlandzkim Changiem. Może to jakiś braterski odpowiednik? Chang-Chan?
Idziemy spać. Pobudka o 3:30 rano – lecimy lokalnymi liniami na zachód, do Ulgi. Trzymajcie kciuki za bagaże.
Słowniczek podstawowy:
Dzień dobry – Sen benu
Dziękuję – Bajer la
Do widzenia – Bajer te
Dzień 3 – Lot do Ulgi
Dzień rozpoczął się bardzo wcześnie – 3:00 rano. W powietrzu czuć było napięcie – nie tyle związane ze zmęczeniem, co z lekkim spóźnieniem kierowcy. Jak się okazało, był na miejscu, ale w innej lokalizacji – zgodnie z japońską nawigacją. Po godzinie jazdy dotarliśmy na lotnisko. Tam zjedliśmy szybkie śniadanie. Zamówienie panini i dzbanka herbaty okazało się małym logistycznym wyzwaniem dla obsługi baru, ale ostatecznie wszystko się udało, zjedliśmy: panini i dzbanek.
Odprawa przebiegła sprawnie – do momentu, gdy przez głośnik padł komunikat: „Mr. Amadeusz , please proceed to check-in.” Okazało się, że powodem dodatkowej kontroli były trzy małe baterie znajdujące się w lampce. Sytuacja została szybko wyjaśniona, choć lekki stres towarzyszył nam już do końca. Sam lot minął bez zakłóceń. Po wylądowaniu czekał na nas nowy kierowca – Karabaj. Dalsza część podróży po bezkresnych stepach otoczonych górami przebiegła w spokojnym nastróju kontemplacyjnym z butelką Chingishana, który spokojnie rozpływał się w ustach, dodając nam humoru.
Krótki postój nad jeziorem Tolbo rozbudził nasze apetyty na banany i kolejną dawkę Chingishana. Po kolejnej godzinie zatrzymaliśmy się w tureckiej restauracji. Zamówiliśmy czaj i mix potraw wszelakich. Zanim jednak wjechały główne potrawy, Przemo i Krzysiek zdecydowali się na zupę z pierożkami – niestety, okazała się to zupa z baraniny o bardzo specyficznym smaku. Wielokrotne solenie i pieprzenie nie było w stanie wydobyć ukrytego smaku z tej potrawy. Za to główny posiłek był wspaniały. Na zamówioną kawę niestety nie udało się nam doczekać – w ten sposób poznaliśmy mongolską jednostę czasu, która będzie nam już towarzyszyła przez całą drogę. Nic to, posileni ruszyliśmy w drogę do naszego miejsca przeznaczenia w górach Ałtaj.
W drodze do Ałtaju
Naszym celem było górskie miejsce noclegowe w Ałtaju. Podróż została podzielona na kilka odcinków po około 1,5 godziny – definicja mongolskiej jednostki czasu. Droga była długa i wymagająca. Gdyby nie nabyty w pobliskim sklepie Chingishan 0.7 i litr wyborowej przeznaczonej na prezent, to byśmy nie przetrwali. Nastroje początkowe doskonałe z biegiem czasu ustępowały marazmowi aby przejść zupełną ciszę. Przewodnik, pytany o to, ile jeszcze zostało, za każdym razem odpowiadał: „półtorej godziny”. Zaufanie do tej odpowiedzi z czasem słabło. Na szczęście dotarliśmy do celu. Na miejscu czekał na nas ciepły posiłek i napój z mleka jaka. Gospodyni przyjęła nas bardzo serdecznie. Posileni napojem z jaka oraz wspaniałą ucztą przygotowaną przez naszą gospodynie, zalegliśmy do łóżek w jurcie, aby przygotować się wyprawy na lodowiecw kolejnym dniu.
Dzień 4 – Lodowiec Potanina – poniedziałek
Przywitał nas słoneczny poranek. Porane Zapasy na rozgrzewkę przypomniały uczestnikom dawny mecz hokeja. Następnie pojawiły się opowieści o nocnych wędrówkach i romantycznych doznaniach.
Na śniadanie: racuchy i jogurt z Jaka czyli gruby kołnierz z jego mleka.
Przed kolejną podróżą odbyliśmy długą rozmowę o warunkach na lodowcu oraz o tym, jak się odpowiednio ubrać: różne rodzaje termiki na górę i dół, dwa polary, czapka z Jaka. Prawdziwą sensację wzbudził Zolo – pasem zrobionym ze świstaka i puchowymi spodniami.
Po przejechaniu 15 km w mongolskiej jednostce czasu (1,5 godz) dotarliśmy do lodowca Potanina. Kazachski kierowca + rosyjski GAZ + mongolski przewodnik = niezapomniane wrażenia offroad.
Nasza piesza Trasa wiodła przez podmokłe łąki i jak mawia przysłowie: „Uważaj, złotko, bo wejdziesz w błotko!” – tak też się stało, zgadnijcie komu 🙂
Przejrzystość powietrza na tej wysokości była tak niesamowita, że trudno było ocenić odległość – wszystko wydawało się blisko, a dojście do celu zajmowało, oczywiście, kolejną mongolską jednostkę czasu.
Lekki trekking do jeziora, a następnie do lodowca, dał nam odskocznię i chwilę na obcowanie z naturą. Drogę powrotną samochodem umilały nam Świstaki, z ciekawością przyglądając się naszej zabawie w rollercoaster połączony z kolejką górską.
Na obiad dostaliśmy Beszbarmak – składniki: konina, baranina, jelito grube Jaka i wołowina. Uczta godna ułanów znad Wisły. Jak mówi nasz przewodnik: „Tłuszcz dodaje soczystości!”
Po zjedzeniu padło pytanie o sanepid i badania mięsa, które właśnie zjedliśmy. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że „nie zabijają zdrowych zwierząt”…
Po emocjonującym obiedzie spotkaliśmy kolegę Michała z Warszawy, który przyjechał na badania. Szybko go „uzdrowiliśmy” – okazało się, że bada język kazański w Mongolii.
W dalszej podróży nocna miłość przeniosła się do GAZ-a i rozkwitła ponownie. Dzięki naszym zdolnościom negocjacyjnym przekonalismy naszego kierowcę do zjedzenia świniny i stało się, przeszedł z islamu na… alkoholizm.
Kolejnym przystankiem była Biała Rzeka. Przekonaliśmy się o jej mocy – czyni cuda. Silne jednostki dokonały czynów nieprzewidywalnych – jeden schował się w cieniu orła, drugi – w głębi wody.
W czasie drogi konieczna była Korekta nazwy naszego miłego zwierzaka: to już nie „świstak”, a „szaszłyk”.
Podróż nieco się dłużyła, po raz kolejny potwierdzając zasadę „mongolskiej jednostki czasu”. Nagrodą za wytrwałość było przepiękne miejsce noclegowe – urocza rzeczka i wygodna jurta. Gospodarze okazali się niezwykle życzliwi i uraczyli nas królewską kolacją.
Dodatek:
Lodowiec Potanina znajduje się w Parku Narodowym Tavan Bogd, w górach Ałtaju Mongolskiego, przy granicy z Rosją i Chinami, w zachodniej Mongolii (prowincja Bajan-Ölgij)
To największy lodowiec Mongolii, mający około 14 kilometrów długości. Leży u podnóża najwyższego szczytu kraju – Khüiten (4 374 m n.p.m.), będącego częścią masywu Tavan Bogd (“Pięć Świętych Gór”).
Dzień 5 – mongolscy ułani
Świt zapowiadał spokojny dzień. Po krótkiej bohaterskiej walce, zostałem przekonany, przez Prezesa, że to ja będę relacjonował dzisiejszy dzień. Po tradycyjnym kasahsko-mongolskim śniadaniu, gruby kożuch z mleka jaka i wszelkiej maści serów, byliśmy gotowi do wyprawy.
Grupa podzieliła się na tych którym wydaje się, że mają zdrowy kręgosłup i tych o delikatnej dolegliwości. Oczywiście nie mogło obyć się bez dyskusji ( ok pół godziny) czy grupa piesza ma wziąć polar, kurtkę i bieliznę termiczną, a grupa jeźdźców mongolskich puchówkę i rękawiczki. Cóż to był piękny słoneczny poranek, ca 20 C, więc należało zachować rozwagę. Mieliśmy przed sobą 5 km trasę pod górę, w kierunku wodospadu. Część z nas wystartowała na mongolskich koniach. Ujarzmienie tych dzikich stworzeń, każdemu poza jednym osobnikiem zajęło ok godziny. Tylko koń wabiący się „prezes” ciężko „westchnął”, gdy dosiadł go jeździec i potulnie wykonywał każde polecenie. Walcząc o utrzymanie w siodle słyszałem: „Róbcie mi zdjęcie, teraz, no dlaczego nikt nie zwraca na mnie uwagi” Zgadnijcie Kto to był? Nie ma słów, które mogą oddać uroki podróży w górach, przy strumieniu, na mongolskich konikach. Przestrzeń, wolność, swoboda, natura, zaufanie ….
Kilka wspólnych zdjęć przy wodospadzie Baga Turgen i powrót na obiad. Był zadziwiająco smaczny. Teraz już tylko podróż do Ulgi, miasta przy lotnisku, żebyśmy rano zdążyli na lot. Trudno opisać najbrzydszą dotychczasową trasę jaką przejechaliśmy. Kilometry po księżycowych bezdrożach, zapierających dech w piersiach dolinach, bez drzew a potem rwąca rzeka Khovd z zielonymi brzegami. A za kierownicą nasz kazachski kierowca Karbaj. Zadziwiająco radośnie spędzony czas, przy pokonywaniu kolejnych szklanych „dzingishanów” i śpiewów do lokalnej muzyki.
Niespodzianka. Zostaliśmy zaproszeni przez naszego kierowcę do jego domu na obiad. Wzruszający moment. Gościnnie przyjęci przez jego żonę, córkę i samego gospodarza, ze łzami w oczach zobaczyliśmy wjeżdżający na stół półmisek z daniem głównym. A jakże. Baszembrak. Dla niewtajemniczonych: Konina, baranina, koźlina i coś tam jeszcze zawinięte w kiszkach z jaka. Na szczęście 'chingishan” polewany szczodrze przez gospodarza nas nie odstępował. Jeszcze krótki koncert w wykonaniu córki kierowcy, pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
Krótkie uzupełnienie: braliśmy aktywny udział w śpiewach, a nawet udało nam się nastroić 6 strunową gitarę, żeby zaprezentować nasz repertuar. Niestety po strojeniu zostały 3 struny.
Już tylko jedna mongolska jednostka czasowa i upragniony nocleg w dwugwiazdkowych jurtach.
Dzień w konkretach: byliśmy w Ałtaj Tavan Bogd National Park 636 000 ha ( dwa razy większy obszar od Japonii), wodospad Baga Turgen, koń mongolski – jedna z najstarszych i najbardziej znaczących ras, wywodzi się bezpośrednio od konia przewalskiego, 200 km szutrowymi drogami do Ulgi (4 mongolskie jednostki czasu).
Dzień 6 – Środa to dzień Krzysztofa
Dzień przywitał nas fantastycznym porankiem i cudownymi widokami. Pobudka tradycyjnie o 6 am. Zapowiada się piękny dzień pełen wrażeń.
Gospodarze bardzo gościnni przygotowali dla nas salę bankietową, w której oczekiwało na nas śniadanie. Już całkowicie na modłę europejską. Jajeczka dla tych co jedli jajka, kiełbasa (bardzo bliska kuzynka naszej parówki), sałatka w której wykorzystano jakościową sałatę (a przynajmniej tak twierdzili Ci co się na tym znają).
Po śniadaniu transport na lotnisko. Pożegnanie z naszym kierowcą. I udajemy się na odprawę na „lotnisko”. Standardy kontroli całkowicie nie europejskie. Zolo znów udowodnił, że umie zadbać o grupę i na czas oczekiwania na odlot załatwił dla nas salę VIP.
Cały czas pozostajemy wierni tradycji i zawołaniu „tanio i ekskluzywnie”. Samolot przyleciał. Nie mieliśmy problemów z ustaleniem, który samolot jest i gdzie znajduje się nasz gate. Odlatujemy. Przecudowne widoki z okien samolotu. Nowe znajomości są zawierane na pokładzie. I nie są to byle jakie znajomości. Na pokładzie znajdowała się również rodzina królewska królowej Holandii. Księżna która uczestniczyła w projekcie społecznym i wybudowała na tereni Mongoli szklarnie.
Wylądowaliśmy.
Przemo tradycyjnie jako ostatni otrzymał bagaż. Załadowaliśmy się do samochodu akcja szybka ewakuacja do noclegu. Szybka w przypadku Ułan Botor nabiera nowego znaczenia. Korki w mieście są niemiłosierne. Klaksony wszyscy mają włączone
Dojechanie do noclegu zajęło nam conajmniej jedną podstawową Mongolską jednostkę czasu.
Akcja kantor i instalujemy się na noclegu. Bardzo sympatyczny apartament w dzielnicy bronionej przez sympatycznych ochroniarzy stojących pod drzwiami. Drzwi imponujące nie do sforsowania a dodatkowo czuliśmy się bardzo bezpieczni za niezwykle urokliwą krata przypominającą nam czasy w Polsce dawno minione.
Terminarz napięty nie ma czasu na rozgoszczenie się. Ruszamy na obiad. Trafiliśmy do mongolskiego fastfooda. Sympatyczna kuchnia Mongolska. Jak się potem okaże, nie był to jedyny fastfood, jaki w dniu dzisiejszym pojawił się na naszej drodze.
Zolo fantastycznie przygotowany, znalazł nam lokal w pobliżu muzeum Czyngis-chana. Poznaliśmy kawał historii świata. Jak wiele odziedziczyliśmy po cywilizacji Mongolskiej. Skąd się wzięło słowo ambasador, porcelana w kolorze kobaltowym, jak wiele kultur stara się wykazać, iż ma w Mongolii swoje korzenie. Na koniec spotkanie z bogactwem i przepychem Czyngis-chana uosobionym w monumentalnej złotej figurze.
Opuszczamy muzeum w poszukiwaniu punktu G. Trafiamy na schopinG. Trafiamy do Gobi Cashmere center. Miałem bardzo silne skojarzenia z Moskiewskim GUM. Sklep w którym byly sprzedawane tylko i wyłącznie wyroby z Mongolskiego kaszmiru. Bardzo szybko okazało się, że jesteśmy w związkach i prawie każdy z nas ma kogo obdarować. Jesteśmy milionerami. Znów przypomniałem sobie wspomniane już czasy dawno minione w których płaciło się milionowe rachunki.
Objuczeni reklamówkami, udajemy się na plac, gdzie dziś absolwenci wyższych uczelni świętują odebranie dyplomów. Ogromna rzesza młodych ludzi z rodzinami, ubrana w togi symbolizujące zakończenie studiów z naręczami kwiatów świętowała odebranie dyplomów robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia w najróżniejszych układach. Na placu odbywa się, też konkurencyjna impreza EX3 World Cup Mongolia 2025 turniej koszykówki drużyn 3 osobowych. Chwilę poobserwowaliśmy zmagania pań i udajemy się na nocleg przygotować się do kolacji.
Odświerzeni udajemy na spotkanie z Zolo do rekomendowanej knajpki. Niestety po przybyciu okazuje się, że kuchnia już zamknięta, a serwowane są tylko drinki. Na szczęście jest w pobliżu KFC, w którym nie ma już kurczaków, ale jest Pizza Hut w której jest pizza. Tradycyjna mogolska pizza i mamy kolację zaliczoną.
Powrót do domu i nocne Polaków rozmowy. Trzeba je zakończyć bo jutro bardzo długa droga przed nami.
Dzień 7 – Czwartek
U nas już kończy się czwartek, wiec dostaniecie podsumowanie zanim u Was dobiegnie. Krzysiek zakończył środę, ale że minęły nam właśnie połowinki (niestety) dni zlały się dosłownie, bo trzeba było ten moment uświetnić.
Zaspaliśmy i zerwaliśmy się o 5.50 a wyjazd umówiony był na 6.00. Bolało. Dziś 10h w samochodzie z Uła Bator na Gobi. W tym przerwa na śniadanie, a później kawę.
Śniadanie koledzy określili mianem „delikatne”, ale większość dań pokonało nas. Wersję śniadaniową kuchni koreańskiej pomagało wykańczać pięciu. Śniadanie tradycyjnie rozpoczęła mongolska herbata – dziś w odmianie z większą ilością tłuszczu w mleku i bardziej dosolona. Choć to brzmi kontrowersyjnie – ten napój może smakować. Na pewno stawia na nogi i daje energii. Serwowany jest w dużych termosach. Odsypialiśmy w drodze zmęczenie i emocje minionych dni.
Dzisiejsza droga, w większości asfaltowa, sprzyjała. Były to jednak drzemki przerywane – licznymi dziurami głębokości koła i ułańskimi manewrami naszego kierowcy. Asfalt to pozorna stabilność. Także przemija.
Otoczenie się stopniowo zmieniało z bezkresnych wzgórz w bezkresne stepy i „nic”. Dziś w drodze dużo ciszy i trochę poważnych rozmów o Polsce. Dodatkowo komentowaliśmy styl jazdy kierowcy oraz sposób naprawy jednej z opon na którą zwrócił uwagę Krzysiek.
Kierowca zapewniał że „spakojna, wsio normalna”, że już tysiąc km tak przejechał. Dreszczyk niepewności pozostał z nami. Dziś śpimy w obozie jurt na Gobi w standardzie 3* co jest miłą odmianą ekspedycji do zachodniej Mongolii z pierwszych dni. Restauracja i bar na terenie, komfortowe toalety. Serwowana kolacja dziś z wielbłądem w roli głównej. W postaci smacznych mielonych kotlecików na talerzu.
Kończymy dzień siedząc w altanie przy muzyce i kontemplując gwiezdne niebo. Jutro jedziemy w piach.
Dzień 8 – Gobi
Piękna noc nad pustynią Gobi. Raj dla miłośników astronomi. Na Pustyni Gobi, podobnie jak w innych miejscach na półkuli północnej, widoczne są te same gwiazdozbiory, co w Polsce. Różnica polega na tym, że w Mongolii, a więc i na Pustyni Gobi, niektóre z nich mogą być bardziej wyniesione na niebie lub widoczne przez większą część roku z powodu położenia geograficznego. Noc upłynęła szybko na grach (kości, poker- nie bedzie zaskoczeniem jak napisze, że transer gotówki trafił do właściciela Zawoi ) i na obserwacji nieba (zdobyliśmy profesjonalną lunetę) Ciepły poranek, absolutna cisza. Nasz obóz znajduje się dziesiatki kilometrów od najbliższego miasta, na rozległym stepie. Wokół, falujące srebrzyste w słoncu, trawy. Szybkie śniadanie i zaraz ruszamy kontynuując nasza wyprawę.
Garść informacji: Gobi to piąta pod względem wielkości pustynia na Świecie. Trzecia nie wliczając pustyń lodowych.
Zajmuje obszar 1.3 mln km kwadratowych. Jest położona w południowej Mongolii i północnych Chinach. W czasach imperium mongoùlskiego był to jeden z głównych tras jedwabnego szlaku. Panują tu surowe warunki. Latem temperatury przekraczają 40 stopni, a w zimie moga spaść poniżej -40 stopni. Żyją tu w tych skrajnych warunkach bardzo rzadkie kułany (gatunek osła), irbisy czyli pantery śnieżne i baktiriany (dziki wielbłąd pustyny) Mamy nadzieję zobaczyć te ostatnie z wymienionych. Ruszamy przed nami 170 km do następnego obozu Gobi-Erdena. To będzie nasza baza wypadowa. Przejazd zajął nam 4,5 h. Po drodze mogliśmy zaobserwować różnorodność Gobi od stepów, półpustyń, aż po pustynie piaszczystą. Co ciekawe piach stanowi tylko 3% powierzchni. Z fauny mijaliśmy konie mongolskie, pasące się ogromne stada owiec i kóz, wielbłądów domowych, a także jaszczurki z zadartymi ogonami jak skorpiony oraz gazele pustynną. Mogliśmy też doświadczyć zabobonów, po tym jak w górach na skrzyżowaniu dróg natknęliśmy się na dziwną konstrukcję zbudowaną z opon, prędkościomierza, kamieni i wszelakich zwierzęcych rogów owiniętych niebieskim materiałem. Nasz kierowca nazbierał drobnych kamieni i obszedł ten „kurhanik” mamroczą coś pod nosem i dorzucając je do sterty. Nasz przewodni powiedział, że w pewnych miejscach, są silne oddziaływania złej energii, które poprzez rytułał się blokuje. Składowane, przez podróżujących przedmiot jak min.opony symbolizują brak wypadków, rogi zdrowie trzody itp. Niestety jeden z naszych Kolegów nieopatrznie uniósł róg koziorożca górskiego i musiał przez to okrążyć artefakt trzy razy, aby cofnąć nieszczęście. Zaraz potem obdarzyło go niebywałe szczęście bo wypatrzy rzadką w tym regionie gazelę pustynią. Dotarliśmy do o obozu (bazy wypadowej), bedziemy nocowac w jurtach po dwoch. Po dobrym obiedzie (zupa krem i mielona wolowina) i 2 godzinnej sjeście ruszamy na wydmy. Przekraczamy granice parku i sadowimy się na czekające na nas wielbłądy dwugarbne. Ruszamy jak dawne karawany przemierzające Gobi jedwabnym szlakiem. Pierwsze spostrzeżenia, zwierzęta majestatyczne , silne, ale powolne.To daje do myślenia, ile trwała za czasów Czyngis -Chana podróży z Chin do portów nad Morzem Czarnym, zapewne wiele miesięcy.
Docieramy naszą karawaną do podnóża majestatycznej wydmy. To znana atrakcja parku Khongor Sand Dune (śpiewajace wydmy). Wracają wspomnienia z Kazachstanu związane ze zdobywają wydmy w parku Ałtyn Emel . Sprawdzamy przed wspinaczką na jakiej jesteśmy wysokości:1335 m nad poziomem morza. Ruszamy, wspinaczka nie należy do łatwych, przydają się nasze aktywności górskie. Wszyscy zdobywają szczyt, Krzysztof podaje odczyt 1608 m nad poziomem morza (273 m przewyższenia). Wielka radość i setki zdjęć. Ci co mogą zbiegają z wydmy, na dole śmiech i uczucie spełnienia. Zolo pyta się nas jak się podobało. Przekornie odpowiadamy, że „duży nie urywa” na to nasz przewodnik, że on zna z Polski inny pasujący zwrot „czujnik z grzybnią” zaskoczeniem i wybuch śmiechu. Kolejny mega udany dzień.
Wracamy do obozu, kolacja i szykujemy się do wieczornych aktywności, ale o tym co się działo opiszę w kolejnej relacji kronikarz Przemo.
Dzień 9 – Sobota z dedykacją
Tę relację dedykuję prezesowi zainspirowany jego relacją.
Poranek w Gobi Erdene nad wyraz spokojny. Słońce i lekki wiatr. O 7:30 śniadanie i wyruszamy w stronę naszego ekskluzywnego obozowiska Gobi Mirage. Po drodze do campu zaplanowane mamy oglądanie petroglifów sprzed 6000 lat czyli rysunków wykonanych na skałach.
Podróż jak na razie przebiega spokojnie, pokonujemy kolejne koryta wyschniętych rzek przemierzając bezkres pustyni Gobi z krótkimi przerwami na rozprostowanie nóg i porozciąganie wytłuczonych kręgosłupów na wyboistych drogach. Kierowca ewidentnie pogubił się i ciągle zmienia kierunki, aby ostatecznie doprowadzić nas do celu. Wspinamy się na górę porośniętą trawą i najeżoną kamieniami na których, co jakiś czas oglądamy rysunki sprzed tysięcy lat. Wspólne zdjęcie na szczycie, szybki petroglif ZsR na kamieniu i wracamy do naszej Toyoty, która póki co dzielnie znosi trudy trasy szorując podwoziem po kamieniach i wysypując spod kół setki kamieni obijając niemiłosiernie karoserię. Prezes przymierza się do odkupienia pojazdu za rozsądną cenę.
13:30 dojeżdżamy do campu i zajmujemy te same jurty co poprzednio czyli znów po dwóch w jurcie. W oczekiwaniu na obiad zamawiamy w barze chłodne napoje i przeglądamy setki kolejnych zdjęć. Po obiedzie, udajemy się na odpoczynek przed wyprawą na Flaming Cliffs. W opustoszałym obozie leniwie płynie czas. Część z nas odsypia poprzedni wieczór, który popsuł nam Jarek wygrywając w kości, inni czytają książki zglębiając historię Mongolii. Jeszcze kawa, mango smoothie i ruszamy. Ku uciesze wszystkich i zaskoczeniu kierowca odnajduje asfaltową drogę , która prowadzi nas do stacji benzynowej i super marketu, gdzie nabywamy wreszcie tradycyjne lokalne alkohole czyli wódkę z mlekiem na tłuszczyku, archi i poznanego wcześniej chingishana.
Ukontentowani kontynuujemy podróż do Flaming cliffs, gdzie przed wspinaczką na góry oglądamy film o odkryciach archeologicznych dowodzących, że dinozaury nie były ssakami tylko wykluwały się z jaj. W oczekiwaniu na zachód słońca wykonaliśmy tysiące zdjęć w różnych konfiguracjach. Najczęściej po 2 lub 3 ale także wszyscy . Prezes wykorzustyjąc swój wyczulony łowiecki słuch kierując się dźwiękiem dochodzącym z głębi gór namierzył gniazdo sokoła wędrownego. Sokoli wzrok Roberta pozwolił mu wykonać wspaniałe zdjęcia tego rzadkiego gatunku ptaka a tak popularnego w Mongolii.
Gdy zachód słońca się dokonał powróciliśmy do samochodu i zajęliśmy miejsca w dwóch rzędach po trzech. Robert G w drugim rzędzie za pasażerem, Przemo w środku a przy drzwiach Skarbnik, w trzecim rzędzie od okna kolejno: Krzysztof, Rafał i Jaro. Podaję trochę technikalii, aby czytający mieli wyobrażenie jak podróżowaliśmy. Jako, że zachód słońca był już za nami przemierzaliśmy rozległe stepy pod osłoną nocy oświetlone tylko przez reflektory naszej Toyoty. Jeżeli chodzi o wysiadanie to odbywało się pojedynczo.
Wygłodniali, pędzimy na późną kolację. I tu zaskoczenie , zakupiony przez Krzyśka alkohol Suun Och zostaje podgrzany na kuchni i zaserwowany do stołu. Niskoprocentowy 10% trunek przyjemnie rozpływa się po podniebieniu, a jego ciepło dociera do żołądka. Miłe odprężenie i satysfakcja z całego dnia. Na stole pojawiają się kolejne potrawy, uczta trwa. Przenosimy imprezę do jurty nr 9 gdzie na stole pojawia się mongolska wódeczka Arkhi, przekąski wszelakie, a z głośnika sączy się muzyka Pink Floyd. Krzysztof na razie dokonuje rytualnego obmycia ale za chwilę do nas dołączy. Dalszy ciąg nastąpi …
Dzień 10 – Dzień pański niedziela
Dzień zaczął się jeszcze w nocy, od emocjonującej gry w kości, której stawką był… stołek prezesa. Metody rozgrywki były różne: od standardowych rzutów, przez układanie kości, aż po działania zahaczające o praktyki szamańskie. Stołek został zdobyty, co dotychczasowy prezes przyjął z pokorą, po czym zgodnie z angielskim obyczajem bez słowa opuścił jurtę.
W trakcie tej emocjonującej gry poruszono temat jednostek „silnych” i „bardzo silnych”, po czym przeprowadzono odpowiednie mianowania. Są wśród nas tylko jednostki bardzo silne, Wrócił również temat ubezpieczenia na czas wyjazdu. Niestety, nadal brak jednoznacznej odpowiedzi, czy jesteśmy ubezpieczeni i co ewentualnie nam przysługuje.
Noc była krótka, ale sny nam wszystko wynagrodziły, ach, jakie są piękne nasze drugie połówki.
Przy śniadaniu do naszej wyprawy wdarła się wielka polityka: USA zbombardowały Iran. Ożywiły się też rozmowy o rodzinach i przyszłym powrocie. Padły szumne deklaracje o przywiezieniu podarków. Pojawiły się też żarty z polskich powiedzonek i ich absurdalnych interpretacjach przez programy do korekty pisowni – patrz poprzedni dzień.
O 9:40 ruszyliśmy z dużym opóźnieniem w stronę Kanionu Sępa. Dało się już wyczuć rozprężenie w grupie. Robert G. próbował dyscyplinować grupę 🙂 metodą znaną od wieków (power). Nie zabrakło też powrotu do językowych lapsusów w stylu „czujnik z grzybnią”, co zostało zapewnie natychmiast wychwycone przez uważnych czytelników naszej relacji. Rozmowę o polityce i sztucznej inteligencji przerwało pojawienie się kozic na skalnych zboczach. Zrobiliśmy szybki postój i kolejne 100 zdjęć do albumu oraz kalendarza.
Po niecałych 2 godzinach dotarliśmy do celu — Kanionu Sępa. Niestety o zgrozo, widoki i natura zeszły na dalszy plan. Największym zainteresowaniem cieszyły się pamiątki i rękodzieło turystyczne, niczym żywcem przeniesione z Krupówek. Furorę robił były prezes, paradował bowiem w czapce Czyngis-chana.
Kanion robi ogromne wrażenie. Trasa to przyjemny trekking z przekraczaniem strumieni i fragmentami wymagającymi wspinaczki. Towarzyszyły nam ciekawe świata chomiki, z uwagą obserwujące nasze poradne poczynania.
Po trekkingu szybki powrót niezawodną Toyotą do Gobi Mirage na obiad. Zjedliśmy kolejny pyszny posiłek, jesteśmy jedynymi gośćmi w całym ośrodku.
Po tylu dniach po raz pierwszy na tym wyjeździe otrzymaliśmy czas wolny do godz 19:30. Spędziliśmy go w Café Mirage, omawiając różne warianty powrotu, np.: przez Chiny, lub koleją transsyberyjską, to w kontekście trwającego konfliktu Iran-Izrael.
W ramach przerwy urządziliśmy zawody łucznicze, których celem było ustrzelenie świstaka. I tu ponownie pojawiła się kwestia ubezpieczenia, czy obejmuje ono ewentualny postrzał z łuku.
Wieczorne rozmowy o życiu toczyły się przy tabace, którą podzielił się z nami kierowca Hasz. Kolejna seria zdjęć wykonana przez personel utwierdziła nas, że spuścizna Dzingis-chana nie ginie i należy obciąć nogi.
Trzy godziny śmiechu, wspomnień i radości. Wspominaliśmy historię z dnia poprzedniego: na obiad była zupa z daktylami, jednak Robert G. swojego daktyla nie dostał, więc spokojnie wyjął jednego z miski naszego kierowcy — ku jego ogromnemu zdziwieniu.
Z wielką starannością przygotowaliśmy, w tym czasie, życzenia dla naszych solenizantów — Darka i Adama. Sto lat! I dużo chęci do dalszych wspólnych podróży.
Dwóch naszych kolegów tak się rozkręciło tymi obchodami, że zjedli kolację naszego kierowcy. Mina Hasza — bezcenna, nie do opisania.
Po kolacji planowaliśmy dalszą integrację, ale plany pokrzyżowało „porwanie” naszego Rafała — został wzięty w jasyr przez kabinę prysznicową. Zareagowaliśmy błyskawicznie, całą potęgą naszej grupy ruszyliśmy na pomoc. Odsiecz dotarła na czas i wrócimy do ojczyzny w komplecie. W nawiązaniu do dzisiejszego święta Adama oraz jego dawnych przygód w Kazachstanie, można powiedzieć: historia lubi się powtarzać.
Wieczór zakończyła ponowna gra w kości. Szuler dnia poprzedniego będzie długo wspominany, gdzie jego wartość ocenią zwierzęta stepowe. Gra nabrała rumieńców po wejściu „małego chana” — kolega Przemo wygrał kluczową rundę.
Dobranoc, minął kolejny dzień z wieloma przygodami.
Dzień 11 – Ostatki
Relacja z ostatniego dnia:
Powrót. Aż nie chce się wierzyć że zajmie on nam dwa dni. Na śniadaniu poza niewielkim pożarem wywolanym przez „sami wiecie kogo” nic ciekawego się nie wydarzyło. Najpierw po sali rozszedł się delikatny swąd, a w okolicy tostera pojawiły się niewielkie płomienie i dym. To grzanki pozostawione chwilę dłużej – „lubię wypieczone”- postanowiły zamienić się w węgiel. A jak wiecie węgiel pali się dobrze. Szybka ewakuacja koreańskiej wycieczki, wietrzenie sali i mogliśmy spokojnie dokończyć śniadanie. Przed wyruszeniem jeszcze niezapowiedziane rozliczenie rozliczonych wczorajszych strat ośrodka ( złamana strzała) i droga przez Gobi. Monotonny krajobraz żółto – zielonego morza traw jest urozmaicany niezapowiedzianymi podskokami naszej Toyoty Hice. W samochodzie nostalgia. Wszyscy mamy przed oczyma Chongoryn Els -zadziwiającą formację górskiego łańcucha piachu ciągnącą się przez 150 km czy Bajandzag – Płonące Klify gdzie cofnęliśmy się w czasie do epoki dinozaurów. Po niespełna godzinie wyjeżdżamy z Gobi, asfalt, na horyzoncie Dalandzagad stolica ajmaku. Jest zasięg. Robert K z gracją dokonuje odprawy paszportowej. Gracja polega na sprawnym skanowaniu paszportów co przy chybotliwej ( w Mongolii w asfalcie naprawia się tylko te dziury których nie można ominąć) jeździe naszego kierowcy wymaga wyjątkowej sprawności.
A teraz zdradzę Wam sensacyjną wiadomość pozyskaną z pewnego źródła. Ta wstrząsająca informacja ma pokrycie w dokumentach których nie mogę ujawnić, ale jest całkowicie wiarygodna. Potwierdzona w dwóch niezależnych źródlach w tym od osoby z najwyższych szczebli władzy. Trudno Wam będzie w to uwierzyć, otóż nasz Prezes Robert G. urodził się w Otwocku.
Stacja benzynowa. Spotkaliśmy Słowaków. Też wracają. Przyjechali terenówką i mają za sobą i przed sobą 10.000 km w samochodzie. Podnosi to nas na duchu. My tylko 600. Prawdopodobnie z tej radości po 15 minutach jazdy nieprzewidziany postój i konieczność zażycia stoperanu. Szkoda, że nie zabraliśmy na wynos grzanek. Kolejny nieprzewidziany postój i kolejny pożar. Tym razem ktoś zaprószył na stepie ogień. Szybka udana akcja gaśnicza i mkniemy dalej. Od Gobi już dobre 200 km a krajobraz bardziej pustynny. Zmarniałe wysuszone trawy ciągnące się po horyzont. Świetnie w tych warunkach żyją tylko mijane karawany wielbłądów, stada owiec i kóz. W połowie drogi do Uła Bator obiad. Zolo zamówił dania i osobną salę karaoke przez telefon. Dzięki temu zjedliśmy bez zbędnego oczekiwania. Grunt to organizacja. Po obiedzie sjesta. Wszyscy zbieramy siły na ostatnią noc w Uła Bator. 100 km od miasta deszcz. Nawet pogoda żegna nas płaczem niebios. W Ułan korki są przez cały dzień, 15 km samochodem to jedna jednostka mongolskiego czasu, a deszcz skutecznie wydłuża ten okres. Nic to, po drodze dwa razy zmieniamy koncepcję, przez co czas dotarcia do mieszkania zwiększa się sukcesywnie. Różne pomysły: idziemy na piechotę, jedziemy od razu na lotnisko – wymieniam te najrozsądniejsze – przegrały z koncepcją objechania korków przez dzielnicę przemysłową i podmiejskie osiedle Gerów. Tym samym pobijamy rekord świata w najwolniejszym przejeździe przez miasto. Godzina 22.20, nie dotarliśmy do kwatery ALE jesteśmy już po zakupach i wspaniałej pożegnalnej kolacji. Korki bez zmian. Wreszcie mieszkanie, a w zasadzie apartament.
Jutro powrót do domu.
Nie znaleziono żadnych wyników
Nie znaleziono szukanej strony. Proszę spróbować innej definicji wyszukiwania lub zlokalizować wpis przy użyciu nawigacji powyżej.
Trasa: Ożarów Mazowiecki – Berlin – Lubeka – Travemunde – Brema – Amsterdam – Haarlem – Leida – Rotterdam – Kinderdijk – Brugia – Bruksela – Waterloo – Zamek w Bouillion – Luksemburg – Mozela – Trewir – Heilbronn – Praga – Ożarów Mazowiecki.
Trasa
Godne polecenia (Top 5):
- Zolo (TOP: polski, angielski, niemiecki i … mongolski): mongolianduude@gmail.com https://www.facebook.com/share/1AoZzbZUAt/
- Lodowiec Potanina
- Pustynia Gobi:
- Śpiewające wydmy, znane jako Khongoryn Els
- Kanion Sępa
- Flaming Cliffs
- Obozowiska: Gobi Erdene i Gobi Mirage
- Chinggis Khaan Statue Complex – czy warto? Ale jak już jesteś w Mongolii, to jak nie zobaczyć?